środa, 28 sierpnia 2019

Wartość życia w przeliczeniu na pieniądze, czyli szlachetne zdrowie

Wrócił do mnie temat zdrowia, a raczej jego braku w wersji naszej, rodzimej i amerykańskiej, wypłynął w jednej z rozmów telefonicznych "przez Ocean".
Przed dwoma laty, jak zaczęłam szykować się do wyjazdu z Polski, kilku moich znajomych chciało wiedzieć, czego się najbardziej boję, no bo Indian raczej nie.
Jak każdy mam swoją listę strachów, ale najbardziej przerażały mnie potencjalne problemy zdrowotne i pobyty w szpitalach.


Oczywiście wszyscy oczami wyobraźni widzieli raczej w pierwszej kolejności gangi, seryjnych morderców, strzelaniny w miejscach publicznych, problemy językowe, kulturowe itd., ja bałam się sytuacji, kiedy stanę oko w oko z uśmiechniętym lekarzem, a on nie będzie wiedział jak mi pomóc.
Jak widać, już wtedy nie miałam specjalnie dobrego zdania o tym, konkretnym aspekcie życia w Stanach, (intuicja albo za dużo amerykańskich, medycznych seriali).



Wiedziałam, że z całą resztą lepiej lub gorzej sobie poradzę, tylko wizja szpitali w USA wywoływała u mnie dreszcze i prawdziwe stany lękowe.
Przyszłość pokazała, że miałam rację, przeprowadziłam swoje stado bezpiecznie do nowego domu, uwiłam gniazdo i zorganizowałam nam życie rodzinne na obczyźnie, a nie było to łatwe dla nikogo z nas.
Udało mi się nawet w miarę zacząć ogarniać problemy edukacji szkolnej, aczkolwiek dorobiłam się przy tym niestety siwych włosów i cały czas dowiaduje się nowych rzeczy, (przymusowo i bez entuzjazmu).



Jak się obawiałam, dość szybko musiałam się również zmierzyć z rzeczywistością opieki medycznej. Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, problemy zdrowotne nie były poważne i dotyczyły głównie szczepionek, złamań i skręceń kończyn górnych i dolnych naszych dzieci. 
Nic przyjemnego, ale jednocześnie nie powodujące ataku serca u rodziców.


Schorzenia jak się okazało to jedna sprawa, drugą okazał się system opieki medycznej. 
Koszty leczenia w Stanach nie są wysokie, są olbrzymie i zwyczajnie nieetyczne. 
W Polsce ludzie umierają na Izbach Przyjęć, w Stanach umierają, nawet nie próbując wejść do szpitala, bo wiedzą, że bez ubezpieczenia, mogą albo umrzeć, albo zadłużyć siebie i rodzinę do końca życia.
Także jeżeli nie zabiją cię tu choroby to na pewno wykończą rachunki ze szpitala.

Nie mam złudzeń co do sytuacji w polskiej służbie zdrowia, nie oszukujmy się, szału radości nie ma, ale jeżeli jesteśmy gotowi wydać trochę pieniędzy i skorzystać z usług sektora prywatnego, (polecam tylko w przypadku schorzeń nie wymagających skomplikowanych operacji), stres jest nieporównanie mniejszy w naszym kraju niż w Stanach.

Żeby nie być gołosłowną, zobrazuję sytuację, dwoma własnymi doświadczeniami dotyczącymi złamań, mających miejsce w Polsce i w Stanach.

Polska


Junior podczas gry w piłkę dorobił się kontuzji kostki.
Zapakowałam go prosto ze szkoły, zawiozłam do szpitala ortopedycznego, (prywatnego).
Obejrzał go lekarz ortopeda, zrobili rentgen, lekarz obejrzał zdjęcie, zdiagnozował, założył gips, umówił się na kontrolę i potem zdjęcie gipsu. 
Profesjonalizm w czystej formie, mogłam swobodnie oddychać i całkowicie zaufać specjaliście.
Czas trwania wizyty z dojazdem, na drugi koniec miasta ok. 4 godziny, (było kilku chłopaczków w kolejce przed nami), cena ok. 700 zł. 
Koniec tematu, zero stresu i gigantycznych długów.

USA


Junior uszkodził sobie nadgarstek.
Zapakowałam go prosto ze szkoły i zawiozłam do szpitala i tutaj kończą się podobieństwa.
Najpierw mnóstwo biurokracji, potem kilkukrotne przesłuchanie dziecka czy to nie kochająca mamusia złamała mu rękę i czy nikt go regularnie nie krzywdzi w domu, sterta kompletnie zbędnych badań, w stylu badania wzrostu, wagi itd, towarzyska wizyta lekarza, który zlecił prześwietlenie, prześwietlenie i diagnoza, (obie błędne), założenie tymczasowego gipsu, coś w rodzaju stosowanej w Polsce "łuski" i skierowanie do ortopedycznej kliniki do właściwego lekarza. 
Następnie, z domu umawianie się z lekarzem, z cierpiącym z bólu w tle dzieciakiem. Wizyta w zależności od szczęścia za dzień lub za tydzień.
Wizyta w klinice, zdjęcie tymczasowego gipsu, zrobienie powtórnie zdjęcia, założenie gipsu i wyznaczenie następnej kontroli, a w przyszłości zdjęcie gipsu.
Po jakimś czasie otrzymanie informacji o kosztach leczenia, (tysiąc dolarów na wejście).
I to jest ten optymistyczny wariant, kiedy ubezpieczyciel pokrywa wszystko, a jak nie to dzieciak leży w trakcie badań, a lekarz wisi na telefonie i wykłóca się z ubezpieczycielem co może, a co nie.



A jak pojawia się konieczność dodatkowego badania, na przykład rezonansu magnetycznego, trzeba jechać do następnej kliniki o dodatkowym telefonie do ubezpieczyciela nie wspominając.
Cała akcja zajmuje kilka wykańczających dni.
A najgorsze, że czasami lekarz wie mniej niż ja i tu pojawia się stres gigant w sprawie odpowiedniej diagnozy i leczenia.
Nie jestem lekarzem i nie mam aspiracji, żeby samodzielnie leczyć członków rodziny, chciałabym ten obowiązek złożyć na barki fachowca, a tutaj cały czas muszę czuwać i się modlić, żeby czegoś nie przeoczyć.
W rezultacie po każdej kontuzji moich dzieci, kiedy one już są opakowane bezpiecznie w gips, okazuje się, że ja jestem w ogólnym, gorszym stanie niż one.


I być może w przypadku skomplikowanych operacji, nasz kraj jest mocno w tyle za Afroamerykanami i w takich sytuacjach, należy starać się o wizę i przylatywać jak najszybciej do Stanów, to jeżeli w grę nie wchodzą przeszczepy i eksperymentalne formy leczenia, to ja jednak preferuję nasz, kulawy system dbania o zdrowie.

Można narzekać na NFZ, obojętnych lekarzy, ceny leków refundowanych bądź nie, oczywistym jest fakt, że prywatnie w naszym kraju wszystko przebiega szybciej i bez problemów, a nie każdego niestety jest na to stać, ale mimo wszystko jestem zdania, że w Polsce cały czas życie ma większą wartość niż pieniądze.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz