piątek, 30 sierpnia 2019

Wartość życia zwierzaka, czyli klinika weterynaryjna

Na liście moich strachów w Stanach na samym szczycie, o czym już pisałam, znalazła się paniczna obawa o zdrowie członków rodziny. Jako, że nasze stado powiększone jest o zwierzaki, naturalną koleją rzeczy, strach o futrzaki, również dorobił się miejsca w czołówce, trudno tak już mam.
Przez dwa lata, temat konsultacji weterynaryjnej szczęśliwie mnie omijał, aż wreszcie niestety okazało się, że muszę pilnie szukać lekarza dla jednej z naszych świnek.

Myślę, że można śmiało powiedzieć, że klinik weterynaryjnych jest w Stanach więcej niż przychodni dla ludzi, w każdym razie są bardziej widoczne. 
Jestem zdania, że w Ameryce najlepiej nie powodzi się adwokatom, czy lekarzom, ale lekarzom weterynarii.
Widzę tu same plusy, zabójcze ceny i pacjenci bez prawa głosu i możliwości wytoczenia sprawy sądowej, jednym słowem ograniczona odpowiedzialność przy prawie nieograniczonych zarobkach.
Może powinnam zaingerować w wybór drogi życiowej moich dzieci ?
Jeżeli jedno otworzy restaurację z cateringiem, a drugie klinikę weterynaryjną, na bank uda mi się spędzić sponsorowaną emeryturę na Karaibach.

Wracając do naszej świnki, wpadłam w panikę i obdzwoniłam wszystkie, szalone sąsiadki, które widuję z psami z prośbą o polecenie sprawdzonej kliniki. 
Dostałam całą listę, tylko nigdzie nie było świnkowych specjalistów. Wreszcie, któraś z kolei klinika poleciła mi szpital, gdzie oprócz psów i kotów, leczyli egzotyczne zwierzęta, świnki się załapały jako jednostki najwyraźniej niestandardowe.

Dojazd trwał 40 minut, klinika weterynaryjna wyglądała identycznie jak ta, do której zabieram dzieci na szczepionki. 
Aczkolwiek zaraz na wejściu przeżyłam lekką traumę, w poczekalni pełnej olbrzymich zdjęć różnych mniej lub bardziej egzotycznych zwierzaków w uroczych pozach, wisiał telewizor.
W oczekiwaniu na swoją kolejkę i ściskając transporter w ramionach, zapatrzyłam się bezmyślnie w ekran. W telewizji pokazywali właśnie biednego homara, w momencie kiedy zaczęłam się zastanawiać na co chorują homary, pan w białym fartuchu, którego wzięłam za lekarza, sprawnym ruchem wrzucił nieszczęśnika do gara, a potem wybebeszył i zaczął przyrządzać z niego danie.
Okazało się, że to nie był program z cyklu: "kocham zwierzęta", tylko raczej "kocham jeść".
Pewnie powinnam była się cieszyć, że to nie był program o kuchni azjatyckiej lub peruwiańskiej i nie pokazywali jak przyrządzić świnkę morską na pikantnie.
Chwilę zajęło mi dojście do siebie, pani wywołała mnie przez mały głośniczek i wpadłam w tryby systemu.

Cały proces wyglądał identycznie, najpierw przy udziale pielęgniarki, część biurokratyczna, potem ważenie, mierzenie, wywiad środowiskowy i na końcu wizyta lekarki.
I tu skończyły się podobieństwa, przede wszystkim świnki nie posiadają ubezpieczenia, więc nikt się go nie domagał, (aczkolwiek jest możliwość wykupienia, mój mąż sprawdza opcje). 
Następnie lekarka opisała mi ze szczegółami sytuację i uprzejmie zapytała co ma robić i to była chyba ostatnia rzecz, jakiej oczekiwałam, (homar załatwił mnie na amen).
Padły pytania, może nie za milion dolarów, ale każda odpowiedź miała swoją cenę, (konkretną w dolarach).
Musiałam zdecydować: badanie, punkcja czy biopsja, operacja czy obserwacja, możliwość ewentualnego skrócenia życia nie była na szczęście brana pod uwagę.
Tutaj, dokładnie tak samo jak w klinikach dla ludzi, wartość życia i śmierci nie jest priorytetem. 
Najważniejsze jest ile właściciel jest gotowy zapłacić, a gdzieś w tym wszystkim etyka lekarska leży i cierpi w milczeniu.

I oto stałam tam, w tej sympatycznej klinice, z przemiłą lekarką i oczekiwano ode mnie podjęcia konkretnych decyzji w sprawie życia mojego zwierzaka.
Nie jestem lekarzem weterynarii, całe szczęście Tata jest, przez całe swoje życie można powiedzieć, że różne informacje chłonęłam, niejako przez osmozę, bez udziału świadomości.
Wzięłam się w garść, zaordynowałam punkcję, USG i zarezerwowanie, w zależności od wyników, terminu operacji.
Lekarkę lekko ogłuszyłam szybkością decyzyjną, przez chwilę wyglądała, jakby chciała mnie zatrudnić. 
Ja z kolei wyglądałam, jakbym miała również potrzebować hospitalizacji w najbliższym czasie.

Nie wchodząc w szczegóły, podjęłam najlepsze z możliwych decyzje, (dzięki Bogu), punkcja zastąpiła operację, która okazała się niepotrzebna, a USG potwierdziło pomyślne rokowania na przyszłość.
I na koniec okazało się, że istnieje jeszcze jedna różnica między leczeniem ludzi, a zwierząt, mianowicie po ostatniej kontroli Pani Doktor ucałowała z dubeltówki moją świnkę i życzyła jej dużo zdrowia.
Gdyby zaczęła całować moje dzieci prawdopodobnie straciłaby prawo wykonywania zawodu.

Psy i koty dorobiły się w Ameryce statusu, który dla mnie, osoby naprawdę kochającej zwierzęta, jest niezrozumiały. I tu już nie chodzi o te wszystkie zabawki, ubranka, biżuterie i całą masę kompletnie niepotrzebnych rzeczy, od których uginają się póki w sklepach zoologicznych, ale o generalnie nastawienie ludzi.
Oto kilka scenek sytuacyjnych, których byłam świadkiem.

Lotnisko, kolejka do odprawy kilometrowa, maleńkie dzieci w nosidełkach zwisają smętnie, część płacze, trochę starsze raczkują po podłodze, (aż mi coś ścierpło w środku jak na to patrzyłam), większe układają się do snu praktycznie między nogami stojących pasażerów. 
Brak reakcji, nagle w kolejce pojawił się pies rasy szlachetnie wymieszanej w otwartym transporterze. 
W ludzi jakby coś trafiło, cała kolejka się ożywiła, posypały się pytania, a skąd, dokąd, wiek, a co lubi, a co nie lubi i wszyscy wydawali ten irytujący odgłos, który ma ewidentnie amerykańskie korzenie: Oooooooooooo. 
A taki, słodki niemowlaczek, śliczny jak z obrazka dyndał sobie i machał gołymi nożkami obok.

W samolocie też byłam świadkiem sceny, jak zmieniali miejsce właścicielce, żeby pies czuł się w miarę komfortowo. Latałam w życiu wiele razy, pamiętam jak Junior miał mniej niż dwa latka, ale jakoś sobie nie przypominam, żeby kogokolwiek interesowały jego uczucia.

Siedzę w poczekalni u dentysty, (taaaak, też ostatnio trafiła mi się taka rozrywka), pani koordynatorka rozpoczęła ze mną rozmowę o rodzinie itd. Mam dwoje fajnych dzieci, czyje zdjęcie chciała zobaczyć ? Kota.

Odbieramy kotkę od jej poprzednich właścicieli. Od razu na początku uświadomili mi, jak ważne dla nich jest żeby ich kociak miał kochający dom. Poznali mnie i męża, kot w założeniu przeznaczony był dla syna, czyje zdjęcie chcieli zobaczyć ? Świnek.

A że nasza kotka wykazuje podejrzanie duże zainteresowanie światem zewnętrznym, zakupiliśmy szeleczki ze smyczą i chyba będę robić małe spacerki po okolicy jak już się całkiem oswoi.
Myślę, że to ostatecznie pogrąży mnie w oczach sąsiadów. 
W ciągu dwóch lat w okolicy widziałam jednego kota w obroży człapiącego między domami, puchata piękność na smyczy zachwieje sąsiedztwem w posadach bez litości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz