niedziela, 24 czerwca 2018

Trochę słodkości na do widzenia, czyli lecim na Szczecin

Przez ostatnie miesiące, od momentu, kiedy kilkoro bardzo bliskich mi osób namówiło mnie do pisania tego bloga, (co ciekawe niezależnie od siebie), przeżyłam coś w rodzaju szalonej, emocjonalnej jazdy kolejką górską z mdłościami, strachem, ale także widokami przywracającymi wiarę i nadzieję.

Prawdopodobnie zaliczyłam na tej emigracji prawie wszystkie wzloty i upadki emocjonalne, jakie można sobie wyobrazić. 

Każda zmiana w życiu, bez względu na to czy jest dobra czy zła, zawsze wiąże się z niesamowitym wysiłkiem fizycznym i duchowym. Może dlatego dzieciom łatwiej jest adaptować się w nowej rzeczywistości, bo mają więcej sił i może po prostu więcej złudzeń.

Sił mi zdecydowanie ubyło, ale mam nadzieję, że zostało jeszcze trochę złudzeń, żeby kontynuować tę amerykańską przygodę, która gdzieś po drodze pomału zaczęła żyć własnym życiem, a pisanie tego bloga przypomina mi rozmowę z najlepszym przyjacielem, których tu na miejscu jakoś nie mam.

Jedna z pisarek romantycznych romansideł, zawsze reklamowała się stwierdzeniem : "Mam nadzieje, że czytanie tej książki sprawi moim czytelniczkom tyle przyjemności, ile mi sprawiło jej pisanie", mówiąc szczerze, nigdy nie traktowałam tych słów poważnie, aż do teraz. 

Nie napisałam książki i pewnie nigdy nie napiszę, ale tworzenie tego bloga sprawiło mi tyle przyjemności, że zrozumiałam "co autor miał na myśli". 
Mogę mieć tylko nadzieję, że to uczucie jest chociaż trochę odwzajemnione.

A ponieważ na przestrzeni ostatnich miesięcy, pisałam o rożnych rzeczach i sytuacjach często krytycznie lub obiektywnie i subiektywnie do bólu, tym razem napiszę o czymś co bez żadnych podtekstów bardzo mi się w Stanach podoba i nie zamierzam tego analizować.

Myślę, że nie mam problemów z okazywaniem uczuć. Zawsze lubiłam witania "na miska", czyli przytulanie. Uściski mają w sobie moc. I nie, nie jestem nawiedzona, przynajmniej nie byłam jak ostatnio sprawdzałam i nie ja jedna tak uważam, to prawdopodobnie bardzo łatwo wytłumaczalny fakt. 

Wszyscy potrzebujemy fizycznej bliskości drugiego człowieka. 
I takie gesty dodają siły, a najbardziej niesamowite jest to, że nikt nic nie traci ani przytulany ani przytulający. 
Można powiedzieć, że to ewenement w naszej cywilizacji nie ma przegranych, sami zwycięzcy.

W Polsce też się oczywiście przytulamy, ale nie jest to tak spontaniczne jak w Stanach.
A w Ameryce ludzie przygarniają się wręcz odruchowo, nikt tu raczej nikogo nie całuje jak z dubeltówki, jak w Europie tylko sympatycznie obłapia. 
I tu się wstrzeliłam, bo ja już w Polsce lubiłam się tak witać. 
Oczywiście nie ze wszystkimi, w sklepach na przykład ciągle mowię tylko grzecznie Dzień Dobry, nie rzucam się na ladę gorąco wszystkich obściskując.

Także żegnając się (mam nadzieję na chwilę), uroczyście oświadczam, że bez względu  na to jakie mam zdanie o Amerykanach, (a jak wiemy mam bardzo ciekawe), przytulanie im się udało i cytując prawie dokładnie, następnego z moich ulubionych bohaterów, tygryska stwierdzam: "to jest zdecydowanie to, co tygrysy lubią najbardziej" i mam wielką nadzieję, że tak zostanie.

Ściskam wszystkich, co prawda wirtualnie, ale gorąco i szczerze. Nie wiem czy wypada mi coś napisać z Polski, skoro z założenia blog ma być o przeżyciach amerykańskich, ale jak się coś wystrzałowego wydarzy to może nagnę trochę reguły i coś skrobnę.

1 komentarz:

  1. Czytanie Twoich przemyśleń sprawia mi taka przyjemność, że codziennie rano sprawdza, czy czegoś nowego nie "wystukałaś". Nie każdy dostał od opatrzności dar lekkiego pióra. Ty dostałas ten dar za kilka osób! Mam nadzieję do zobaczenia <3!

    OdpowiedzUsuń