poniedziałek, 18 czerwca 2018

Bąbelki, czyli trochę wrażeń na gorąco

Uff jak gorąco i wilgotno, nawet mój cały zwierzyniec (oswojony i dziki), zażywa drzemki. W związku z tym pomyślałam sobie, że jak przez chwilę ograniczę aktywność fizyczną tylko do pisania, to trochę ochłonę i zacznę lepiej funkcjonować.

Kończąc (chwilowo) temat temperatur, napiszę jak Amerykanie radzą sobie, generalnie rzecz ujmując z pogodą. Oprócz tego, że ewidentnie boją się sił natury (opisywałam już wielokrotnie alarmy, zamykanie szkół itd), to są straszliwe przewrażliwieni na punkcie przegrzania, lub zmarznięcia, tylko powiedziałabym tak trochę odwrotnie im to wychodzi.

Na przykład teraz, kiedy jest dziki upał, wszyscy ratują się klimatyzacją (normalne), ale wpadając w niezdrową (dosłownie) przesadę, bo dużo osob się regularnie zaziębia.

Wszędzie mianowicie jest tak pioruńsko zimno, że na zakupy mądrze jest wziąć bluzę, bo inaczej człowiek wychodzi ze sklepu lekko siny (i to nie ma nic wspólnego z wysokością rachunku). 
To samo dzieje się w szkołach, biurach itd. 

Z kolei w zimie, w pomieszczeniach, jest tak gorąco, że bardzo często widziałam ludzi w szortach brnących przez śnieg do samochodu z zakupami. 
Ewidentnie wygodniej jest włożyć bluzę niż zrobić striptiz na parkingu.

A wystarczyłoby tylko trochę przykręcić klimatyzację i żadna obraza w miejscu publicznym nie byłaby konieczna. Jak wchodzę do amerykańskiego spożywczaka i zapiera mi dech, a serce staje, (na skutek różnic temperatur nie wzruszenia bynajmniej), zaraz mi się przypomina stwierdzenie "jakiś nawiew, cholera włączyły".

Biorąc pod uwagę fakt, że rok szkolny kończy się w czwartek (tu uroniłam łzę ulgi), nic już ciekawego nie powinno się dziać (oczywiście egzaminy pomijam, bo nie mogę sobie podnosić ciśnienia w tym upale). 

A tymczasem się dzieje. Na przykład okazało się, że nasz syn musi oddać książki do biblioteki, tylko, że jakoś w ferworze prób muzycznych jedna mu się zgubiła (oczywiście sama sobie gdzieś poszła).

Oczywiście zestresowałam się, natomiast Amerykanie najwyraźniej przyzwyczajeni do takich akcji, uprzejmie przysłali mi e-mail, że albo zwrócimy książkę, albo na luziku uiścimy opłatę.

No dobrze uiścimy, świnie nie jesteśmy, tylko jak. Kwotę znamy, z torbami nie pójdziemy, tylko jak przeprowadzić tę skomplikowaną transakcję. 
Czy ktoś mógłby mi powiedzieć dlaczego Amerykanie nie stosują przelewów bankowych w codziennym życiu ? 

Opłaty dokonuje się tutaj czekami, kartami kredytowymi lub gotówką. I o ile można do tego sytemu się przyzwyczaić, bo wyjścia specjalnie nie ma, to czasami ciągle mi opadają ręce, zwłaszcza jak zadłużenie jest mniejsze niż 10 dolarów. 
Pójdę dzisiaj do sekretariatu i przeprowadzę śledztwo, prawdopodobnie wywołam tym ogólny popłoch wsród pań rządzących. 
To chyba taki mój nowy talent tutaj.

I na chwilkę kończąc temat szkolny nawiążę do tytułowych bąbelków. 
Parę dni temu w  szkole u syna był organizowany "dzień" bąbelkowo-piłkowy. 
Dzieciaki miały przynieść piłki i różne maszynki do robienia baniek mydlanych, oczywiście w celach rekreacyjno-rozrywkowych.

Żar z nieba i dzieciaki latające z piłkami w samo południe tak średnio  do mnie przemówiło, ale postanowiłam się nie czepiać, niech szaleją. 
Zwłaszcza, że okazało się, że cała impreza będzie trwała 20 minut.

Oczywiście dostałam emaila z oficjalną informacją, ale to nie było najbardziej rozrywkowe, hitem była informacja, że maszynki do baniek nie mogą ani wyglądać, ani nawet przypominać plastikowych pistoletów. 

I na koniec jeszcze milusie stwierdzenie, że szkoła nie wpuści dzieci w swoje podwoje, jak będę próbowały robić za bąbelkowych komandosów. Najwyraźniej wcześniej miały miejsce próby przemycenia bąbelkowej kontrabandy.

Mówiąc poważnie rozumiem postawę szkoły, bo najwyraźniej zależy im, żeby dzieciaki nie przyzwyczajać do broni w żadnej formie "od tak zwanej maleńkości". 
Tylko, że to ociupinkę śmierdzi hipokryzją i tu kończy mi się zrozumienie tematu. 

Niedawno bowiem byliśmy w sklepie sportowym. Asortyment klasyczny, piłki, skakanki, wędki, kije do golfa, milusie czapeczki, bluzeczki, porteczki itd. W tle miła muzyczka, wszystko przyjemnie kolorowe, brakowało tylko jelonka Bambi i kwiatków. 

Podziwiając wnętrze i bardzo sympatyczną obsługę (jak dla mnie na oko niepełnoletnią), dotarłam do jednej ze ścian i tu mój mózg zawiesił działalność na dłuższą chwilę.

Cała ściana, taka jak w sklepach z artykułami budowlanymi była zawieszona. Tylko, że tutaj nie wisiały setki desek klozetowych tylko broń. Strzelby, jakieś karabiny, a obok w gablotach pistolety. 

To było tak surrealistyczne odczucie, że musiałam się upewnić, że to jest normalna broń, a nie atrapy czy zabawki. 
Oczywiście do pełni szczęścia wszędzie stało od cholery pudełek z ostrą amunicją dowolnego kalibru (oczywiście pod kluczem), ale mimo wszystko nie trzeba było specjalnej wyobraźni do oszacowania strat w ludziach, gdyby ktoś dał radę to wszystko otworzyć.
I oni się martwią o plastikowe pistoleciki robiące bańki mydlane.

I na koniec jak zwykle trochę obserwacji tubylców. 
Jak przeprowadzaliśmy się do Stanów firma męża zaproponowała nam krótki kurs dotyczący zachowań Amerykanów. 
Miałam wtedy tyle na głowie, że propozycję zostawienia dzieci i świnek na stosie nierozpakowanych kartonów i jazdę na Manhattan, w celu wysłuchania kilku życiowych mądrości potraktowałam jako żart. 

Mąż, który i tak był na miejscu z chęcią wysłuchał kilku wykładów. I teraz to wygląda tak, że on mądrala wie wszystko w teorii, a ja poznałam rzeczywistość w praktyce. 
Być może dlatego małżonek (ostrzeżony w pracy), wykazuje wiekszą cierpliwość i łagodność charakteru.

Wracając do tubylców, wykorzystując piękną pogodę, przyjemnie plażowaliśmy sobie ostatnio całą rodziną. Słońce grzało i opalało (niektórych przypiekało), woda była niestety lodowata, na plaży gęsto (polski sezon). 

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało podobnie jak w Polsce, zamrażając sobie stawy spacerowałam wzdłuż brzegu, obserwując pływających twardzieli, kiedy zwróciłam uwagę na dziwną rzecz. 

Na całej plaży, oprócz mnie były jeszcze tylko 3 osoby czytające książki. Żadnych gazetek, ani nieśmiertelnych krzyżówek, kompletnie nic. 
Jak zdecydowałam się rozgrzać trochę zmarznięte stawy i wystawiłam swoje zaplecze na słońce, sięgnęłam po książkę i już chciałam oderwać się od rzeczywistości, kiedy spostrzegłam lekkie zainteresowanie, które wzbudziłam. 
Nie wiem czy to był zbieg okoliczności, czy tutaj na plaży w sezonie należy bardziej aktywnie spędzać czas, a nie leżeć jak wieloryb na brzegu, ale było to dość egzotyczne doświadczenie. 
Wyglada na to, że w kożuchu czy na goło cały czas nie mogę się wtopić w otoczenie.

I na koniec moje całkowicie, subiektywne odczucie odnośnie amerykańskiego sposobu postrzegania historii. 
W jednym z parków natknęłam się na kamień z tabliczką, z czystej ciekawości zaczęłam czytać co upamiętnia, wiadomo człowiek się uczy całe życie (przynajmniej niektórzy).

Przeczytałam raz, drugi, a nawet trzeci bo nie chciałam uwierzyć, że rozumiem treść i wydźwięk tekstu. 
Okazało się, że dawno, dawno temu, cały okoliczny teren został odkupiony od jednego z plemion indiańskich za 350 ciepłych kurtek. I co gorsza Amerykanie  najwyraźniej są z tego faktu niesamowicie dumni, zamiast się wstydzić, ewentualnie zapaść pod ziemię.

Ale filozoficznie podchodząc do kwestii Indian i tych "świetnych" interesów", które byli zmuszeni dobrowolnie robić z pielgrzymami, to pewnie było jak w tym kawale o Stalinie, parafrazując "mogli zabić", zamiast tego zabrali im tylko wszystko i dali trochę ubrań.

1 komentarz:

  1. Nawiązując do Twoich refleksji temperaturowych, to mam takie wspomnienie z lipca albo sierpnia (i wtedy i wtedy trafiłam na tzw heat waves). Na Manhattanie na stacjach metra (uwielbiam nowojorskie metro za jego funkcjonalność komunikacyjną, ale infrastruktura - schody, klima, czystość...) na peronie było chyba z 50C. Za to w wagonach jak było 19-20 to wszystko :-P. Nie muszę Ci mówić czym sie to skończyło dla nieprzywykłego przybysza z dalekiej Polski... ;-)

    OdpowiedzUsuń