piątek, 15 czerwca 2018

Żegnaj szkoło, czyli trochę rodzicielskich podsumowań

Rok szkolny wreszcie dobiega końca, oczywiście zarówno tu, jak i za Oceanem w kraju przodków. 
W związku z tym tak jakoś poczułam silną potrzebę podsumowań i wyjaśnień, głównie szkolnych.


Odczucia, podejrzewam wszędzie panują podobne, tylko, że tutaj nikt nie wie dlaczego (nawet tubylcy), prawie do momentu rozdania świadectw są urządzane testy, a nawet końcowe egzaminy. 
Dlatego pewnie amerykańskie odczucia (głownie rodzicielskie), są zdecydowanie bardziej ogniste.



Nie przesadzając, jest to prawdziwy koszmar. Dzieci padają wręcz spektakularnie na pyski, po całym roku pracy. 
Bez względu na fakt, czy się uczyły czy obijały na potegę, już naprawdę nie za bardzo kontaktują co się do nich mówi.


Stosunkowo najlepiej to wygląda w podstawówkach i tutaj ewentualne teściki są przemycane na spokojnie, w tle innych zajęć i zabaw, żeby dzieciaki za bardzo nie zdenerwować. 


Aczkolwiek nawet takie maluchy głupie nie są i też już pokazują rogi. Ostatnio na przykład mój syn, po powrocie ze szkoły radośnie mnie poinformował, że odmówił pisania kolejnego testu, bo już nie miał siły (zostało mu wybaczone i przeniesione, ale co przeżyłam to moje). 
Mężczyźni to jednak mają niesamowite zdolności relaksacyjno-adaptacyjne.


Ale za to w gimnazjum i w liceum jest naprawdę ciężko. Jest to jeden z tych absurdów amerykańskich, których kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć, ani zaakceptować, ale muszę z nimi żyć. 

Małym pocieszeniem jest fakt, że nie ja jedna mam takie problemy emocjonalne. Wyjątkowo na ten aspekt szkolnictwa narzekają tu solidarnie wszyscy, narodowość, rasa i pochodzenie nie ma żadnego znaczenia, wszyscy cierpią solidarnie.

Tak więc dzielni uczniowie odliczają dni do końca roku, z czego jak to w starym kawale, część się uczy, część żarliwie modli o cud, a część (i do niej należy mój syn), szykuje się do występu scenicznego.


Najpierw wziął udział w tajemniczym castingu, a potem załapał się do tak zwanego śpiewu grupowego, i na koniec jako jedyny z czterech klas (no przecież muszę się pochwalić), został wybrany na cytuję: "muzycznego leadera".  
Mam niejasne podejrzenia, że to nie jest to samo co solista, ale co by to nie było dzieciak jest przejęty, szczęśliwy i o to chodzi. 


Cały czas odbywają się próby, a w przyszłym tygodniu na gali rozdania świadectw będę mogła uronić rzewną łzę (albo dwie). Jak wzruszenie mnie nie powali opiszę wszystko, bo jak do tej pory oglądałam takie występy tylko na filmach, dlatego jestem bardzo ciekawa, czy w tym przypadku życie naśladuje sztukę czy odwrotnie.

Właśnie uświadomiłam sobie, że być może w ferworze wychwalania starszego dziecka, zaniedbałam młodsze, lub co gorsza sprawiłam wrażenie, że duma matczyna jest rozłożona nierównomiernie. Nic bardziej mylnego, ale dla pewności pozachwycam się, (do bólu obiektywnie), moją młodszą pociechą, bo zdecydowanie zasłużył.


Mój syn mianowicie, jako jedyny członek naszej rodziny przyleciał do Stanów bez znajomosci języka angielskiego.
Podczas przyjmowania do szkoły we wrześniu, został poddany oczywiście bardzo szczegółowym testom językowym, a rezultaty zostały umieszczone w wielkiej tabeli, na całą stronę z wyszczególnionymi umiejętnościami i stopniami tzw. zaawansowania. 
Skala od zera do piątki. 

Oczywiście, wyniki były łatwe do przewidzenia dla każdego, potomek bowiem załapał się na same zera, oprócz wielkiego entuzjazmu i całkowitego braku oporów w mówieniu, co zostało mu uwzględnione jako wielki plus. 

Amerykanie jak cała reszta świata obecnie, za pewnik życiowego sukcesu uważają asertywność, (w dawnych czasach mojego dzieciństwa to się nazywało tupet, bezczelność lub chamstwo, w zależności od sytuacji).


Wracając do sukcesów syna, po 4 miesiącach pobytu mojego geniusza w szkole powtórzyli te same testy. 
Nie dostał już żadnych zer, dorobił się paru jedynek, kilka dwójek i nawet jedną trójkę. 



Ta nudna tabela, którą dostałam w prezencie od szkoły jest odpowiednikiem super odznaczenia.
Dwa tygodnie temu powtórzyli znowu te testy, wyniki mają być dopiero za parę tygodni, ale nawet bez nich widać i słychać jak mały się niesamowicie rozkręcił językowo.

Amerykański program nauki języka najwyraźniej działa, a moja już głowa w tym, żeby tej asertywności było dokładnie tyle ile potrzeba, żeby być porządnym facetem, a jednocześnie nie łajzą.


Jestem z moich dzieci niesamowicie dumna, (z siebie i z męża zresztą też - przetrwaliśmy) i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że wszyscy chodzimy już chyba tylko na ostatkach oparów adrenaliny.

A oni tu jeszcze proponują letnie szkoły, rany Boskie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz