środa, 20 czerwca 2018

Odsłona druga, czyli szkoła

Mówiąc szczerze nie nadążam za imprezami pożegnalnymi w amerykańskich szkołach. Przede wszystkim jest ich jakoś za dużo i co gorsza za wcześnie. 
Wszyscy się żegnają kwiatki, uściski, nagrody, a potem wracają do nauki zamiast pryskać na wakacje.

Jakoś przeżyłam końcówkę roku w stylu amerykańskiego liceum (egzaminy do ostatniego dnia szkoły), aczkolwiek łatwo nie było. Miałam wielką nadzieję, że podstawówka błyśnie wiekszą fantazją na tym polu, okazało się że istotnie wrażeń mi nie zabrakło (tylko wolałabym bardziej pozytywne).

Trochę już otrzaskana po imprezkach licealnych, radośnie odbębniłam przyjątko obcokrajowców, zobowiązałam się wysłać czek za zgubioną książkę i pozostało mi tylko oczekiwać występu scenicznego mojego muzycznego leadera i wzruszającego klasowego pożegnania.

Klasowe pożegnanie wypadło w dniu uszkodzenia sobie przez mojego syna ręki. 
Takich pożegnań sporo już w swoim życiu odbyłam, nic jednak nie przygotowało mnie na amerykańską wersję.

Wiedziałam, że będzie jakaś mała część artystyczna i podziękowania dla nauczyciela (wszystko przyjemnie znajome), jednym słowem luzik.

Okazało się, że było wszystko oprócz luziku. 
Wchodzimy ociupinkę spóźnieni do klasy: syn, brudny, jak nieboskie stworzenie z workiem lodu na łokciu, córka lekko wyprowadzona z równowagi zachowaniem pielęgniarki i ja sino-szara, przelatującą w myślach anatomię i liczbę kości w nadgarstku.

Całą sobą chciałam być już w drodze na prześwietlenie, ale syn wykorzystując emocjonalny szantaż i ogólne cierpienie fizyczne, zaciągnął nas do klasy.

W zaciemnionym pokoju siedziały dzieci (na podłodze), rodzice i nauczyciel (na krzesłach) i wszyscy szykowali się na pokaz filmu (to była ta część artystyczna).

Okazało się, że cała klasa od jakiegoś czasu ciężko pracowała nad tym ambitnym projektem opisującym (niespodzianka), historię Ameryki.
Rozpoczęła się projekcja, lód w worku topniał, ciśnienie mi rosło w tempie błyskawicznym. 

W filmie brały udział wszystkie dzieciaki i świetnie, że się tak zaangażowały, ale może jakby się nauczyły swoich kwestii na pamięć zamiast ich czytać z wymiętych kartek wrażenie byłoby większe. 
Nie wiem ile czasu trwała produkcja tego arcydzieła, ale role nie były przesadnie rozbudowane i z czystej przyzwoitości mogły je wykuć na blachę.

Przetrwałam film, co prawda w momencie historii Indian musiałam uciszać moje starsze dziecko, bo chichotało wdzięcznie, tylko trochę za głośno. 

W takich chwilach zawsze zastanawia mnie fenomen ludzkiej wiary, w to że jak się coś wystarczajaco dużo razy powtarza to czysta iluzja stanie się faktem historycznym.

Ponieważ myślami byłam już na ortopedii, zdecydowałam się skoncentrować bardziej na teraźniejszości i na razie odpuścić Amerykanom ich interpretację historii. 

Syn dzielnie siedział, lód topniał, nauczyciel, się szczerzył, a ja za cholerę nic nie mogłam zrozumieć co te dzieciaki mówią. Kiedy już prawie wpadłam w depresję, moja córka spojrzała na mnie lekko oszołomiona i zapytała czy ja cokolwiek rozumiem, bo ona nic bo dzieci bełkoczą, (z dykcji bezsporna pała).
A ponieważ dziecko wymiata z angielskiego, młode jest i inteligentne i nawet nagrodę dostało, wiec się uspokoiłam, że jeszcze ze mną tak źle nie jest.

Po filmie oczekiwałam świadectw, prezentów, pochwał i wzruszeń, tymczasem nauczyciel rozpoczął mały pokazowy test z angielskiej gramatyki, najwyraźniej to miała być część rozrywkowa. 
Ja już się czułam wystarczajaco rozerwana, można powiedzieć wręcz na strzępy.

Ja naprawdę (wbrew temu co czasami piszę), jestem bardzo spokojną i opanowaną kobietą, ale jak po teście rozpoczęli teleturniej językowy to nie zdzierżyłam, wykorzystując chwilkę przerwy, złapałam za gardło nauczyciela, ciagle uśmiechniętego jak głupi do sera i zażądałam wyjaśnienia wypadku. 
Nie byłam w stanie zrozumieć jak on może się tak non stop uśmiechać, wiedząc, że jego podopieczny ucierpiał, będąc pod jego opieką.

Pan cały czas rozpływając się w uśmiechach powiedział, cytuję: "Tak jakoś się stało, chłopcy grali i chyba się zderzyli, to na pewno nic poważnego, a w ogóle to byłem  za daleko i nie widziałem".

No i czy ja nie jestem niesamowicie opanowana ? Przecież powinnam mu dać w mordę od razu, tymczasem zgarnęłam potomstwo, zostawiłam pusty worek po lodzie i ruszyłam do szpitala.

Jutro są te śpiewy chóralne, w których teoretycznie mój syn chce wziąć udział, ale nie jestem pewna czy to dobry pomysł (negocjacje trwają).

Nie wiem jak dalej potoczyło się pożegnanie klasowe, według nauczyciela to był super dzień (szkoda, że nie dla wszystkich). 

I może bym mu odpuściła te bezsensowne uśmiechy, gdyby chociaż trochę się zainteresował i przejął moim dzieckiem, wtedy kiedy powinien, ponieważ był za nie odpowiedzialny.

A mój syn siedział "jak ta bieda z nędzą", brudny u pielęgniarki i jeszcze mu wszyscy wmawiali, że nic się nie stało. Tak tu amerykańska empatia zdecydowanie się nie sprawdziła.

Przy okazji moje dzieci mnie poinformowały, że w podstawówkach, chyba nie rozdają świadectw. Także jeszcze mnie czeka rozrywkowa rozmowa w sekretariacie, żeby się upewnić. 
Już się nie mogę doczekać, znowu popatrzą na mnie jak na kosmitę, który oczekuje świadectwa na koniec roku, jakiś dziwak po prostu (pewnie z Europy).

Pan, w końcu najwyraźniej przemyślawszy swoją postawę, napisał do mnie e-maila z zapytaniem o zdrowie syna. 
Odpowiedziałam mu wyczerpująco, używając stwierdzenia "bardzo poważne uszkodzenie nadgarstka". 
Odpisał mi, cytuję "że ma nadzieję, że to nic poważnego". Czy oni są normalni ?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz