środa, 13 czerwca 2018

Tajemnicze mlaskanie, czyli kogo można spotkać we własnym salonie

Lojalnie uprzedzam, tekst przeznaczony tylko i wyłącznie dla szaleńców, którzy tak jak ja często wolą zwierzęta niż ludzi.

Nasz zwierzyniec (pomijając rozpieszczone świnki i nowego rybka), zdecydowanie się rozwydrzył, choć lubię sobie wmawiać, że to aura mojej gościnności wpływa na te zwierzaki, a nie ich wrodzony brak manier.

Zaczęło się od tych małych wiewióreczek, które cały czas zachowują się jakby miały ADHD, ale takie z dużą dawką optymizmu, bo bardzo często sobie radośnie podskakują.
Pewnie jakby mnie ktoś tak regularnie i smacznie karmił, też bym sobie podskakiwała z radości.

Jedna z nich zdecydowała się złożyć mi wizytę (być może dziękczynną). 
Siedziałam sobie w ogrodzie i z zaskoczeniem obserwowałam jak mały futrzak bez większych oporów wskoczył sobie do  pokoju. 

Oczekiwałam, że po chwili wypadnie  w stresie, popiskując z przerażenia, tymczasem mijał czas i nic się nie działo. Zakradałam się do domu, ciekawa co ten huncwot tam wyczynia.

Zwierzaczek wolnym truchcikiem przemierzał pokój, podziwiając widoki. Na mój widok lekko zdębiał, być może się zawstydził, po czym rozpoczął akcję odwrotową, tylko, że stałam mu na drodze. 
Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami jak rewolwerowcy. Nie wyglądał na specjalnie przerażonego, odsunęłam się ociupinkę i w podskokach wrócił na łono natury.

Jak się okazało był to dopiero początek wizyt. Wiewióreczek najwyraźniej był super agentem (wersja mini), wysłanym na zwiad.

Jak już wcześniej pisałam, całe to futrzakowo-pierzaste towarzystwo uwielbia być karmione specjalną mieszanką nasionek. Ptaki rozumiem, dlaczego natomiast wiewiórki dostają takiego amoku na widok tych nasion zupełnie nie ogarniam, ale cóż o smakach się nie decyduje.

Najpierw mój mąż kupił inną mieszankę i wiewiórki zastrajkowały. Gdybym sama tego nie widziała tobym nie uwierzyła, totalnie ignorowały karmnik, czekając w pobliżu na zmianę menu. 

Ptaki i małe wiewióreczki dla odmiany, nie miały takich oporów, pokarm solidarnie i z dużym entuzjazmem zaakceptowały i regularnie urządzały sobie imprezki.

Po trzech dniach skapitulowałam i kupiłam sprawdzone nasiona. Wiewiórki błyskawicznie się przeprosiły (małe zarazy) i teraz odchodziła już fiesta americana pełen wypas.

Parę dni po wznowieniu dobrosąsiedzkich stosunków zapomniałam uzupełnić karmnik, zdarza się najlepszym. Po jakimś czasie usłyszałam dziwny odgłos. Zareagowałam jak wszystkie beznadziejne bohaterki kiczowatych horrorów, zamiast oddalić się w popłochu,  polazłam sprawdzić. 

W pokoju, z którego jest wyjście na ogród i gdzie trzymam karmę, siedziała wiewiórka (słusznych rozmiarów) i usiłowała otworzyć torbę z nasionami. Mało tego jak mnie zobaczyła, to nie uciekła tylko spojrzała wyczekująco z pełną nutką zniecierpliwienia we wzroku. 

Najwyraźniej samotność na emigracji ewidentnie rzuciła mi się na mózg, bo zaproponowałam, żeby uprzejmie opuściła pokój to zaserwuję posiłek. 
Wiewiórka z godnością wyszła, a ja wzięłam torbę i z nie mniejszą godnością napełniłam karmnik. 

Na drzewie czekała już mała grupka wiewiórek. 
Szkoda tylko, że one są tak do siebie podobne, że ich nie rozróżniam.

Króliki, z kolei do domu się nie pchają, bo po co skoro mogą sobie skubać trawkę i zasadzone marchewki na zewnątrz, ale za to często jak jest gorąco i latam z wężem podlewając moje krzaczki, ustawiają się, żeby je polewać wodą (słowo honoru, że nie ściemniam).
Takie spa sobie wymyśliły cwaniaki.

Kiedyś wpadł do mnie do domu ptak (coś w rodzaju polskiego gołębia z wyglądu i wielkości), złapałam go fachowo, (a co, ma się te ukryte talenty) i wypuściłam. 
Uważam, że zawsze w momencie wypuszczania ptaków na wolność uwalnia się bardzo pozytywna energia, to sobie jej trochę uwolniłam.

Natomiast rekord bezczelności, co było do przewidzenia pobił szop pracz. 
I tutaj ponieważ świadkiem był tylko mój małżonek, historię znam z tak zwanej drugiej ręki, albo raczej drugiego oka. 

Nasz dom, jak wszystkie okoliczne domki ma pięterko. Wieczorkiem na owym pięterku spędzałam czas z moją starszą pociechą dyskutując (bardzo ambitnie), o literaturze amerykańskiej, oczywiście na potrzeby edukacji licealnej.

Młodszy potomek zaś gościł dwóch kumpli, z którymi rownież ambitnie rozkręcił spontaniczną  imprezkę. 
Chłopcy zachowywali się jak wiewiórki, (ilośc okruchów i wydawane odgłosy bardzo podobne), ale zamiast nasion pochłaniali ciasteczka i inne łakocie. 

Po wyjściu kolegów syn jeszcze przez chwilę rozkoszował się wczesnym wieczorkiem w samotności, a jak już się znudził czystym powietrzem zdecydował się dołączyć do siostry i wesprzeć  ją duchowo w zmaganiach z pracą domową, (proces sprzątania jak rasowy mężczyzna odłożył na pózniej).

W międzyczasie wrócił mąż, nie spotkawszy stęsknionej rodziny na dole wydedukował inteligentnie, że jesteśmy na gorze, wtedy usłyszał odgłos chrupania. 

Jesteśmy raczej dobrze wychowaną rodziną i staramy się nie ciamkać przy jedzeniu, w związku z tym małżonek zaintrygowany, jak to się mówi, poszedł za głosem (tym razem nie rozsądku tylko mlaskania).

Na środku naszego salonu, na dywanie, siedział sobie szop pracz i opychał się biszkoptami. 
(Strasznie żałuję, że tego nie widziałam, ale nic straconego mam sporo ciastek w zapasie),

Małżonek przekonany, że zwierzaka spłoszy jego słuszna postura, lekko się zdziwił, kiedy szop obrzucił go spokojnym spojrzeniem i kontynuował konsumpcję.
Mąż zamarł, a futrzak dalej delektował się posiłkiem. 
W końcu małżonek nie odrywając wzroku od wyluzowanego gościa zaczął nas nawoływać, ale w ferworze dyskusji nikt go nie usłyszał. 

Głowa rodziny twierdzi, że zwierzak opuścił nasz dom jak zobaczył poruszającego się w jego stronę dzielnego męża, ale ja mam co do tego poważne watpliwości. 
Myślę, że raczej skończyły się biszkopty.

Pocieszyłam przejętego męża, że mógł spotkać w naszym salonie jelenia.

2 komentarze:

  1. Uwielbiam Twoje posty :-). Juz się wpraszam na jakies spotkanko w ogródku jak się (odpukać, żeby nie zapeszyć!) zjawię po wakacjach!

    OdpowiedzUsuń