piątek, 17 maja 2019

Siedem sukienek dla księżniczki, czyli moja córka idzie na bal

Moja córka została zaproszona jako osoba towarzysząca na bal maturalny. 
Tutaj w liceum takie imprezy organizowane są dla wszystkich roczników, ale ta jest zdecydowanie najważniejsza.
Moja wiedza o takich balach pochodziła oczywiście tylko z filmów młodzieżowych.
W związku z tym miałam mgliste wyobrażenie procesu. 
Najpierw zaproszenia, odmowy, dramaty, potem piękne suknie i fryzury, amant czekający na dziewczynę z kwiatkami, limuzyną i nieczystymi myślami i na koniec przejęci rodzice, robiący zdjęcia do albumu rodzinnego zażenowanej parze.
Ja skupiłam się oczywiście na doborze odpowiedniego stroju, a co ciekawe mój spokojny mąż na tych nieprzyzwoitych myślach.


Gdy już opadły pierwsze emocje, mój szanowny małżonek głosem grobowym, upewnił się, że ja wtedy będę w Stanach, a nie w Polsce, bo on się nie czuje na siłach, (moralnych), zostać z tym wszystkim sam. Lekko się zdziwiłam, bo córka nam wyrosła na zorganizowaną, rozsądną dziewczynę i nie przewidywałam żadnych kłopotów.
Nie doceniłam siły mediów i potęgi wyobraźni mojego mężczyzny. 



Mężuś ponuro zagaił: 
"Czy ty wiesz co się dzieje na tych balach ? Oni tam albo uprawiają seks na potegę, albo się zaręczają". 
Widać było, że nie jest, przynajmniej na chwilę obecną, zwolennikiem żadnej z tych opcji dla naszego dziecka.
Uspokoiłam męża, że przede wszystkim powinien trochę zaufać naszej córce, a dodatkowo może przecież parkować przed budynkiem i z lornetką czuwać nad moralną stroną przedsięwzięcia całą noc, (kawkę sobie weźmie w termosie), a sama zaczęłam dumać nad kreacją.



Co było do przewidzenia moja córka, również zrobiła badania rynku i wymogów szkolnych, dotyczących aspektów elegancji.
Okazało się, że sukienka musi być obowiązkowo do kostek, cała reszta miała się okazać przy bliższym spotkaniu z kreatorkami miejscowych trendów mody.



W okolicy reklamują się dwa salony sukien balowych. Udałyśmy się do pierwszego. 
Całe pomieszczenie było wielkie i białe, co miało sens, bo wszędzie wisiały na wieszakach sukienki we wszystkich szalonych kolorach, kilka z nich nie byłam nawet w stanie określić.
Wszystko lśniło, sztuczne diamenty i inne kolorowe kamienie wręcz przygniatały sukienki do podłogi.



Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie, kiedy polowałam na swoją suknię ślubną, tylko wtedy kolory kreacji były bardziej stonowane, reszta właściwie bez zmian.
Dopadło nas kilka energicznych pań, jedna się nami zajęła i zaczęło się robić ciekawie.
Najpierw musiałyśmy określić, o którą szkołę i bal dokładnie chodzi, bo nie mogą być sprzedane dwie takie same sukienki na tę samą imprezę. 
Muszę tu zaznaczyć, że to jest naprawdę spora szkoła. W balu będzie uczestniczyć kilkaset młodych ludzi, szansa, że ktokolwiek zwróci uwagę i dodatkowo się przejmie faktem istnienia dwóch identycznych kreacji, jak dla mnie była równa zeru, ale postanowiłam nie rujnować atmosfery, która była bardzo rozrywkowa, a jednocześnie podniosła.



Potem rozpoczął się etap właściwy, czyli mierzenie. Córka zmierzyła około 15 sukienek, a ja siedziałam na kanapce, (białej oczywiście), robiłam zdjęcia i się zachwycałam.
Obok mnie co jakiś czas lekko szlochały ze wzruszenia inne mamusie, podziwiające swoje pociechy w atlasach i tiulach.
W gablotach lśniły tiary i całe komplety sztucznej biżuterii, gdybyś ktoś potrzebował dodatkowego blasku.


Ponieważ nie wiedziałyśmy, czego szukamy, córka przymierzała różne modele. 
Pierwszy rozłożył na łopatki całe podziwiające towarzystwo.
Z przebieralni wyszedł Kopciuszek, (już po ingerencji matki chrzestnej). 
Błękitna suknia, bez ramion cała w brylantach, właściwie brakowało tylko pantofelków i księcia. 


Ja już byłam skłonna dokonywać zakupu, ale moja córka dopiero się rozgrzewała.  
Zaczęłam podziwiać moje dziecko w rożnych mniej lub bardziej szalonych kreacjach. 
Generalnie okazało się, że króluje moda na gołe plecy, gołe brzuchy, (dwuczęściowe sukienki w  typie indyjskim), standardowe atłasowe sukienki na ramiączkach i tak zwane syrenki, czyli wąskie i rozszerzane od dołu z biustem, ociupinkę za bardzo na widoku.


Po demonstracji dziecko zaciągnęło mnie lekko zestresowane do przebieralni. 
Okazało się, że suknia Kopciuszka, śliczna jak marzenie, waży niestety dobre parę kilogramów i dodatkowo jest droższa od mojej sukni ślubnej. 
I o ile mogłam zaszaleć i wydać majątek na sukienkę, na jeden raz, bo w końcu raz się żyje i dodatkowo mam jedną córkę, to jednak nie wyobrażałam sobie, kto będzie jej pomagał chodzić, o tańczeniu nie wspominając, dźwigając te nadprogramowe kilogramy.



Następnego dnia zaatakowałyśmy drugi sklep, nie ukrywam, że obie wiązaliśmy z nim wielkie nadzieje.
Był to do niedawna olbrzymi salon, zredukowany obecnie do niewielkiego, stosunkowo pomieszczenia, bo jak się potem okazało, właściciel postanowi zwinąć biznes. 
W efekcie od nadmiaru sukienek można było sie udusić, a zamiast kanapki do siedzenia był mały stołeczek, (jeden).


Osobą za wszystko odpowiedzialną był starszy pan, głuchy i bardzo słabo mówiący. 
Prowadził to "targowisko próżności", już od kilku dekad i postanowił iść na emeryturę.
Był zdania, że wie wszystko lepiej, łącznie z tym, która sukienka będzie pasować bez mierzenia, dość ciekawe podejście.
Niewątpliwie bogatego doświadczenia mu nie odmawiałam, tylko zdaje się, że zapomniał że to nie on idzie na bal i, że w związku z czym jego zdanie nie ma najmniejszego znaczenia.


Najpierw nie chciał dać nam przymierzyć sukienek, bo według niego moje dziecko wyglądało jak dziecko, a nie panna wybierająca się na bal maturalny.
Potem powtórzyła się historia ze sprawdzeniem szkoły, żeby nie zdublować kreacji i wreszcie pokazał nam kąt, w którym były sukienki we właściwym dla córki rozmiarze. 
Powybierałyśmy uszczęśliwione, że coś pięknego się na pewno znajdzie.
Córka zaczęła mierzyć, a Pan wykorzystując moją nieuwagę odwiesił z powrotem połowę sukienek. Wybrałyśmy około 15 zostało 7.
Lekko mnie zmroziło, to miej więcej tak, jakby wejść do sklepu spożywczego po bułeczkę, serek i szyneczkę, a dostać bułeczkę i pomidorki, bo pani za nas zdecydowała co mamy jeść na śniadanie.


Te co nam łaskawie pozwolił przymierzyć, wszystkie wyglądały jak regularna garderoba dla Kopciuszka, ale raczej oczekującego ratunku od matki chrzestnej.
Nie zgodził się na więcej przymiarek, bo według niego po trzech próbach, powinnyśmy były podjąć decyzję. 
Nie zgodził się również na zdjęcie sukienki z manekina, a na końcu powiedział, że musimy już sobie iść, bo on chce zamykać, (40 minut przed czasem).
Taaaak, pan powinien zdecydowanie albo zatrudnić pomocnika, albo zmienić nastawienie.
Tak dla ścisłości ceny, były niewiele niższe od poprzedniego, wypasionego salonu.

Zaczęłam się zastanawiać, że jeżeli pan chce zlikwidować biznes, to po pierwsze świetnie mu idzie, bo tłumów nie było, (tylko my), a po drugie nie powinien się dalej męczyć tylko wystawić wieszaki na ulicę, rozdać wszystko charytatywnie, zapakować walizkę, objechać świat dookoła, ewentualnie pogrążyć się w hazardzie, tudzież innych rozrywkach dla dorosłych.

Drążąc dalej ten temat, w większości światowi kreatorzy mody to mężczyźni, ale ponieważ nie byłyśmy modelkami na wybiegu, to myślę, że jednak lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby panu pomagała jakaś kobieta.
Kontakt z osobą głuchoniemą nie jest łatwy, jeżeli się nie zna języka migowego. Dodatkowo, jeśli w grę wchodzą pytania o kolory, modę, rozmiary itd., cały proces staje się dość żmudny i długi, ale paradoksalnie to nie brak słuchu pana był najgorszy, tylko kompletny brak zrozumienia i chęci z jego strony.
To wyglądało tak, że nawet jeżeli wlaściciel nie miałby żadnych problemów ze słuchem to i tak by nas nie usłyszał.

Wyszłyśmy z salonu wymordowane i zdołowane, bo zarówno proces porozumiewania się z właścicielem jak i jego postawa życiowa mogły wykończyć najtwardsze osobniki.
Bal tuż tuż, a tu kreacji brak, a co najgorsza pomysłów jak ją zdobyć również. 
Istnieją co prawda wypożyczalnie w Nowym Jorku, ale zaczęło nam niestety brakować czasu na takie wyprawy w ciemno.

Na skutek rożnych zawirowań życiowych i kosmicznych zbiegów okoliczności, nigdy nie byłam na studniówce, żadnej, ani swojej, ani czyjejś.
Bale maturalne za moich czasów jeszcze nie istniały, całe szczęście, że miałam wspaniałe wesele i piękna suknię.

Kiedy patrzyłam na moją córkę, która wyglądała jak mały, biedny, załamany Kopciuszek, coś mnie trafiło, (podejrzewam, że szlag Matki Polki).
Już nigdy nie pójdę na studniówkę, ani na bal maturalny, (no chyba, że w charakterze przyzwoitki-psa warującego), ale mogę jeszcze załapać się na rolę Wróżki Matki Chrzestnej.
Zwłaszcza, że w obecnych czasach różdżka nie jest konieczna, wystarczy karta kredytowa.

Usadziłam siebie i swoje dziecko na spokojnie w domu i zaczęłyśmy szukać sukienek w internecie. 
Po pierwsze generalnie były dużo tańsze, a po drugie rozmiary i kolory były dokładnie opisane.
Drogą eliminacji z kilku setek sukienek, wybrałyśmy siedem i je zamówiłyśmy. 
Wszystkie powinny przyjść przed bałem, pierwsza pojawi się już za trzy dni.

Któraś z nich musi być tą, jedną, wymarzoną i nawet jak będzie potrzebowała drobnych poprawek, to sobie z tym poradzimy. Skoro moja córka na zajęciach z szycia na maszynie, uszyła spódnicę i sukienkę dla siebie od podstaw, to da radę, a ja będę trzymać szpilki. I teraz czekamy w napięciu na dostawy.

Przez chwilę moje dziecko było lekko przerażone, ale wygarnęłam jej prawdę tak zwaną z życia wziętą. 
Podsumowując, pomogła mi umeblować dom w Stanach, którego nie widziała na oczy, będąc cały czas w Polsce, przeleciała ze mną i ze swoim bratem pół świata z przesiadką dwudziestoczterogodzinną w Helsinkach, żeby nasze świnki dotarły bezpiecznie razem z nami, zmieniła kompletnie całe, swoje życie. 

Czasami coś co wydaje się niemożliwe jest tylko trochę męczące.
W zamianę dyni w limuzynę, niech się martwi kolega, ewentualnie mój mąż.

7 komentarzy: