wtorek, 28 maja 2019

Kiedy pada drzewo, czyli trochę o naturze ludzkiej

Cały czas czekamy na sukienki, chwila balu się zbliża nieuchronnie, a emocje rosną jak na sterydach.
W oczekiwaniu na dostawę następnych koronek, tiuli i wrażeń estetycznych, dla równowagi poopisuję trochę co się dzieje w okolicy.  


Najbliżej dzieje się u mnie w domu, ponieważ powalił mnie miejscowy wirus i powiem szczerze, że zaczęłam się na serio zastanawiać, że może w tej śmiertelności pogrypowej jest ziarno, albo, co bardziej prawdopodobne jakaś bakteria prawdy. 
Niby nic poważnego mi nie było, ale nie byłam w stanie wstać z łóżka przez tydzień. 
Co jeżeli chodzi o mnie było dość dziwne, bo normalnie na trzeci dzień wracam do normy, jak "prawie nówka".



Tym razem zaczęłam się zastanawiać, że nawet jak pojadę do szpitala to mnie wyśmieją. Przytomności nie tracę, nie mam żadnych spektakularnych objawów, a słabo robi się wszystkim jak sobie myślą o tutejszej służbie zdrowia, nic oryginalnego, aczkolwiek uczucie może być wysoce zaraźliwe.
Wzięłam na przeczekanie i pomału zaczęłam odzyskiwać siły, ale na serio zastanawiam się czy nie przechodzę jakiegoś nietypowego zapalenia płuc.



I w związku z tym mój wygląd dokładnie odzwierciedlał moje siły witalne, (które, mam nadzieję,  są tylko chwilowo w zaniku).
Leżę sobie i zbieram siły, (średnio mi to wychodzi), kiedy nagle słyszę walenie do drzwi, normalnie zignorowałabym natręta, ale teraz przychodzą sukienki i nigdy nie wiadomo, a nuż jakaś kreacja czeka.



Zwlokłam się na dół, w puchatym szlafroku (zimowym), a na dworze prawie 20 stopni.
Przed drzwiami czekał młodzieniec, na mój widok, zdaje się, że zaczął poważnie myśleć o zmianie pracy na mniej niebezpieczną. 
Trzeba mu jednak przyznać, że wziął się szybko w garść i dziarsko przedstawił jako eksterminator. Na bluzie miał wyhaftowanego wielkiego lisa.
Poinformowałam chłopaczka, że u nas nie ma lisów, nie dodałam, że ostatnią rzeczą jaką bym zrobiła byłoby masowe morderstwo rudych drapieżników, ale dzielny fachowiec mnie nie znał, mógł uważać, że jestem krwiożerczą babą z przedmieścia.



Eksterminator przyjrzał mi się z widoczną troską, prawdopodobnie o stan mojego umysłu, ewentualnie mogło to być przerażenie.
Okazało się, że jego firma wybija insekty. Pewnie lis ładniej się prezentował na bluzie niż karaluch.
Pan się wstrzelił, bo zamierzałam poszukać takich fachowców, bo mamy tu w domu okresowo problemy z mrówkami.
Wyraziłam zainteresowanie, chłopaczek się ucieszył, że jednak kontaktuję co do mnie mówi i przedstawił mi wielką tabelę ze zdjęciami insektów, których nie dopuszczą do naszego domu, oczywiście jak tylko podpiszę z nimi umowę i uiszczę odpowiednią opłatę.



Tutaj małe wyjaśnienie, o ile kocham zwierzęta, to lista insektów, do których czuję sympatię jest dość krótka. 
Lubię motylki, pszczółki, okazjonalnie biedronki i to byłoby na tyle.
Przerywając chłopaczkowi barwne opisy rożnych paskudztw, bo już ledwo stałam, zadałam pytanie zasadnicze co z wiewiórkami, moimi małymi pręgowcami, królikami itd. 
Profesjonalny eksterminator ewidentnie zaczął się zastanawiać, jak mi pomóc pozbyć się tych lokatorów z posesji. 
To był moment krytyczny, chłopaczek nie miał pojęcia jak blisko uszkodzenia ciała i dodatkowej straty potencjalnego klienta się znalazł.

Wyjaśniłam głosem spiżowym, że nie mają prawa nawet popatrzeć w kierunku moich dzikich zwierzaków. Pan nieśmiało zapytał, czy rozstawić pułapki na myszy. 
Spojrzałam na niego, okazał się bystry, szybciutko zanotował, że żadnych pułapek, najwyraźniej zaczął się poważnie obawiać o własną eksterminację.



Po przedstawieniu wszystkich oficjalnych papierków, że nie zaszkodzą żadnemu zwierzakowi, koledzy opryskali miejsca strategiczne wylęgu mrówek.
I tutaj się wyluzowałam, bo ponieważ po okolicy luzem chodzą sobie domowe psy i koty, gdyby coś się któremuś stało, to ta firma już by nie istniała. 
Jeżeli choć jeden psiak miałby alergię spowodowaną stosowanymi substancjami i kichnąłby, eksterminacja tego przedsiębiorstwa byłaby zbędna, bo pozwy wykończyłyby go szybciej i skuteczniej.



Tymczasem wszyscy sąsiedzi rozpoczęli akcje opryskiwania, częściowo planowo, a częściowo w panice, bo na naszej ulicy wyburzyli dom.
I teraz najwyraźniej wszyscy się boją, że armia nieproszonych insektów przeprowadzi się do sąsiednich budynków.
Przemawia do mnie sens takiego myślenia, mam nadzieję, że wszystkie wiewiórki i cheapedelki zdążyły się do mnie przenieść, (dzisiaj było całe stado, zauważalnie powiększone).

I tutaj będzie drugi wątek dzisiejszej opowieści, bardziej nostalgiczny, aczkolwiek też o niszczących insektach.
W tym domu mieszkała sobie starsza pani, okazjonalnie wożona w wózku, ale raczej pozostająca w swoim domu. 
Jej dom mieścił się prawie dokładnie na przeciwko naszego, ale po małym skosie. 
Z moich okien często widziałam blask telewizora u niej późno w nocy.

Jesteśmy w Stanach już prawie dwa lata, co roku wpadam w amok, szał i błogość i obwieszam dom, drzewa, krzaki i co się da kolorowymi lampkami. Robi się magicznie. Jedyny problem to taki, że lepszy widok mają sąsiedzi niż my, dlatego bardzo lubię podjeżdżać pod nasz dom w zimie, kiedy świeci z oddali i się napawać.


Zawsze wyobrażałam sobie, że tej sąsiadce podoba się, że ma praktycznie przed oknami trochę bajki i często zapalałam wieczorem lampki dla niej, chociaż byłam po drugiej stronie domu.
Starsza Pani odeszła do Lepszego Świata, parę miesięcy temu, a ktokolwiek kupił jej dom zniszczył wszystko co było piękne. 
Nowi właściciele najpierw zburzyli dom, bo był za mały, a potem wycieli wszystkie drzewa. 
A drzewa tutaj są piękne, stare, wysokie na kilka pięter i to było po prostu morderstwo.


Sądząc z miejsca, które szykują, wybudują wielkie domiszcze na łysej trawce.
Tutaj "wielkie" zaczyna się od tysiąca metrów kwadratowych. 
Posadzą krzaczki w równych rządkach i bedą patrzeć z dumą na sąsiada, że oni mają większy dom.
A ponieważ nie zostawili, ani jednego drzewa, bedą musieli zasłaniać notorycznie okna, w celu odrobiny prywatności. Jak można lubić takich ludzi, albo chociaż ich zrozumieć ?

Leżałam trawiona, nie jak to opisują, gorączką tylko ogólną słabością, a oni rozwalali dom, katując wszystkich w okolicy dzień w dzień strasznymi odgłosami, ale remonty ciche nie są, sąsiedzi cierpliwie znosili regularne odgłosy kataklizmu.

Wreszcie jak się trochę uspokoili usłyszałam dźwięk, który jest jedyny w swoim rodzaju, wydaje je upadając wielkie drzewo. Leżąc w łożku widziałam jak to drzewo pada i powiem szczerze poczułam się jeszcze słabiej.

Nie należę do fanatyków, którzy przykuwają się do drzew, nawet ich nie obejmuję, używam papieru i może to zabrzmi jak hipokryzja, ale nigdy nie wycięłabym zdrowego drzewa, żeby sobie wybudować dom większy od sąsiadów.
Wszyscy dookoła wynajmują sobie profesjonalnych eksterminatorów, w celu powstrzymania niszczycielskiej działalności różnych gatunków, ale nie ma nikogo, kto powstrzymałby najgorszego z nich - człowieka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz