poniedziałek, 18 marca 2019

Inna normalność, czyli spotkanie ze szkolnym psychologiem

Zostaliśmy wezwani do szkoły, (ze wszystkimi formalnymi szykanami), ponieważ junior nadał sprawie "nadużywania siły" bieg mocno formalny. W efekcie zasadziły się na mnie trzy baby, (prawie jak czarownice z Makbeta), wychowawczyni, szefowa grona odpowiedzialnego za angielski dla obcokrajowcow i pani psycholog.

Zwłaszcza co do tej ostatniej jakoś specjalnie nie byłam przekonana. 
Zadzwoniła i przez telefon nadawała bez zaczerpnięcia tchu, zadawała pytanie i prawie natychmiast sobie na nie odpowiadała, tak trochę czułam się zbędna.
W związku z tym zarządziłam, że mąż się spóźni do pracy, no w końcu raz na jakiś czas można i pofatyguje się ze mną na rozmowę. 


Obawiałam się, że istnieje realne niebezpieczeństwo, że mogę wreszcie ulec pokusie i być sobą, co niekoniecznie może być bezpieczne dla tych trzech bab, a po chwili głębszej refleksji, dobre dla juniora.
Mąż najwyraźniej myślał podobnie, bo jakoś dziwnie nie protestował i poprzesuwał wszystkie spotkania, żeby uczestniczyć w tych torturach emocjonalnych.



Jedno dziecko jest agresywne i wykręca ramię drugiemu, co robi szkoła, wzywa rodziców ofiary, pozostawiając w spokoju napastnika. 
I ja się pytam kto tu jest głupi i jak ja mam to znosić. 
Zamiast pociągnąć małego bandytę do odpowiedzialności karnej, zrywają mnie świtem i ściągają do szkoły na rozmowę.

Karnie zameldowaliśmy się w szkole jeszcze przed oficjalnym otwarciem. Pan dyrektor nam otworzył drzwi lekko spięty bo mnie rozpoznał. Nic tak nie zapada tu w pamięć jak groźba pociągnięcia do odpowiedzialności w sądzie.

Dwie panie znałam bardzo dobrze, ciekawa byłam pani psycholog. Syn opisał ją dość dokładnie, tylko jak typowy mężczyzna zapomniał dodać, że jest na oko niewiele starsza od niego, widziałam w liceum dziewczyny wyglądające starzej niż ona.

I teraz takie dziecko miało ze mną prowadzić dyskusję na tematy psychologiczne, coś we mnie w środku jęknęło. Swojego czasu, zawodowo przez kilka lat miałam do czynienia z lekarzami, głownie z psychiatrami i ginekologami. 
Znajomość z pierwszymi stymulowała mój rozwój osobisty, uwielbiałam ich słuchać, ewentualnie prowadzić niekończące się dyskusje. 

Opierając się na mojej wiedzy, nabytej w sposób chałupniczy i znajomości psychiki dzieci, (moje osobiste hobby), mogłam panią psycholog zjeść ja wilk Babcię Czerwonego Kapturka.
Nieskromnie powiem, że nie musiałabym się nawet specjalnie starać, tak zwana opcja bez przeżuwania.
Okazałam litość, nawet nie nadgryzłam, tylko pokazałam zęby i pazury.

Od razu na początku pogratulowałam sobie pomysłu wzięcia szanownego małżonka. Trzy panie, aż przysiadły grzecznie jak go zobaczyły. 
Mój wielki mąż zdominował przestrzeń przy małym stoliku, a grono pedagogiczne zbiło się w zalęknioną grupkę naprzeciwko.

Panie rozpoczęły tokowanie. Ponieważ ja już kilkakrotnie uczestniczyłam w takich rozmowach o niczym, stwierdziłam, że nadszedł czas żeby mąż dla odmiany doświadczył tego niezapomnianego doświadczenia. 
Niech sobie chłopina poszerza horyzonty, bo mnie już brakuje skali.
Chłopina w wersji XXL zaczął mowić, panie zaczęły przypominać trzy wróbelki wpatrzone w fontannę, wręcz spijały słowa z dziobka mojego męża.

Kiedy uznałam, że już starczy tego tokowania, walnęłam z "grubej rury", zmieniając trochę klimat rozmowy. Panie poszarzały na dzióbkach, wpatrzone w mojego mężusia, nie zdążyły się oflankować i obronić przed smoczycą w wersji limitowanej, (słowiańskiej).


Jeszcze parę razy otrzeźwiłam towarzystwo, ale generalnie postawiłam tym razem na jakość wypowiedzi. Mąż był głosem wiodącym, a ja szpilą sprawiedliwości.
Najwyraźniej panie posiadały rozwinięty instynkt samozachowawczy, bo nie zaproponowały żadnych idiotyzmów, tylko słodziły, aż się kurzyło.
I całe szczęście bo ja już doszłam do punktu, w którym nie bierze się jeńców.



Spotkanie dobiegło końca, obeszło się bez ran ciętych, kłutych i mniej lub bardziej trwałych uszkodzeń ciała.
Mąż po wyjściu zapytał lekko ogłuszony: "Co to było?"
Spojrzałam na niego wzrokiem z gatunku tych kamiennych i odpowiedziałam:
"Moja rzeczywistość, podoba ci się ?"
Mężuś, ceniący sobie szczęśliwe pożycie małżeńskie, inteligentnie uniknął odpowiedzi. Sensu spotkania oboje żadnego nie dostrzegliśmy. Co natomiast rzuciło nam się w oczy i uszy to fakt, że my i one za normalne uważamy zupełnie różne rzeczy.


I tu obiektywnie patrząc na sprawę nie można się czepiać, można tylko sobie popłakać i powzdychać. One naprawdę wierzą w to co mówią, dlatego tak bardzo wyprowadzają je z równowagi moje teksty, bo wtedy muszą wszystko przewartościować, co oczywiście nie jest możliwe i przegrzewają im się zwoje mózgowe, a stąd już tylko kilka kroków do załamania nerwowego.
Najwyraźniej ja dlatego tak działam na tubylców.

Znam dzieci z klasy juniora, według pań są ciepłe i empatyczne, według mnie z charakteru przypominają rekiny. Może zdarzają się empatyczne rekiny, odgryzają na przykład tylko jedną kończynę i zostawiają nieszczęśnika radosnego, że przeżył. 
To właśnie przykład ocenienia sytuacji po polsku i po amerykańsku.


Chłopak, który jak to ładnie określiła pani psycholog " zakłócił przestrzeń osobistą" juniora, (brzmi zdecydowanie lepiej niż próba uszkodzenia barku), ma papiery.
Dano nam do zrozumienia, że ma problemy z zachowaniem, co niestety przekłada się na eksplozje agresji. 
Zrobić nic nie można bo, oczywiście rodzice pozwą szkołę. A ponieważ my też możemy pozwać, to jedyne co z kolei może realnie zrobić szkoła to starać się separować dzieci i zapobiec potencjalnemu "zakłóceniu przestrzeni osobistej", tym razem obfitującej w złamania lub śliwy pod okiem.

Przykra prawda jest taka, że Amerykanie inaczej się integrują i widzą relacje międzyludzkie. 
Większość z nich jest niesamowicie płytka i krótkotrwała. Przyjaźń jest w cenie i zdarza się rzadko.
Określając to z punktu czysto ludzkiego pragnienia przynależności, między przyjacielem, a całą resztą ludzkości jest tutaj przepaść. Nie ma nic pomiędzy i w rezultacie w szkole są dramaty, bo te empatyczne dzieciaki wychodzą z założenia, że nie ma sensu tracić czasu na rozmowę z kolegą, który nie załapał się na miano przyjaciela. 
I dla nich ta sytuacja jest zupełnie normalna. No przecież go nie pobiły, nie okradły, tylko go ignorują, coś jak te rekiny - no przecież mogły zjeść.
Podobnie uważają panie, które nie widzą w tym nic złego, a niestety jeżeli się nie widzi, że coś nie działa to nie można tego naprawić.

Aczkolwiek sprawa nie jest całkiem beznadziejna, bo junior ma ciągle szansę jako jedyny odnaleźć się w amerykanskiej rzeczywistości. 
Akcent już ma, teraz tylko musi sobie znaleźć kumpla lub kumpli, ale również napływowych. 
Osobiście nie wierzę żeby miał jakąkolwiek szansę z tubylcami, ponieważ ma dwie olbrzymie wady, które go dyskredytują na samym początku, jest obcokrajowcem i nie uprawia "zawodowo" żadnego sportu.

"Normalne" amerykańskie dziecko musi uprawiać sport, wręcz fanatycznie. 
Jest to ważniejsze niż zdobywanie wiedzy książkowej. 
W efekcie dzieci, które po szkole mają rożne treningi, przenoszą ten szał do klasy. 
Rezultatem są liczne wypadki na lekcji wychowania fizycznego.
Ideałem w Ameryce jest mistrz sportowy z doktoratem, władający biegle kilkoma językami obcymi. A ponieważ o taki egzemplarz jest raczej trudno, drogą wyboru wolą mistrza sportowego niż kogoś kto umie czytać i pisać i ma realną szansę na ten doktorat w przyszłości i tutaj junior ma niestety pod górkę.

Moje życie towarzyskie w Stanach jest bardzo ożywione. Co prawda ogranicza się do regularnych kontaktów ze świnkami morskimi, wiewiórkami, królikami, jeleniami i całą bandą ptaków, ale nie narzekam. 
Nikt z tego towarzystwa mnie nie ignoruje, wręcz przeciwnie nie może doczekać się kontaktu.
Szkoda tylko, że rozmowy są sporadyczne i niesatysfakcjonujące.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz