poniedziałek, 25 marca 2019

Jak nie rozpylić apteki, czyli lek na receptę

Dopiero co opadły emocje związane z imprezą juniora, nawet nie zdążyłam ochłonąć kiedy inna sprawa, zdawać by się mogło prozaiczna, podniosła mi ciśnienie.
Rzecz dotyczyła mianowicie recepty, a mówiąc konkretniej wykupienia leku na receptę. 
I nie chodziło tu o jakiś narkotyk, tylko zwyczajny lek na alergię, żeby jeszcze było śmieszniej produkcji do bólu amerykańskiej.

Pyłki różnego rodzaju mogą zatruć życie w sensie metafizycznym i dosłownym, wiedzą o tym ci wszyscy, którzy albo mają uczulenie na kwiatki, trawki, drzewa, kotki itd, członkowie rodzin bądź ludzie z wyobraźnią.
Wyobraźnię mam i córkę z alergią też. 

Nie zdążyłam jej w Polsce załatwić leku, który bierze i przyleciałam do Stanów z receptą.
Co sobie myślałam, nie wiem, może, że lecę do kraju, który słynie z wdrażania nowych technologii w medycynie i nie tylko, produkuje leki na cały świat i ludzie się zabijają, żeby w nim mieć przeprowadzane operacje.

Przytomnie załatwiłam wizytę w klinice alergologicznej, pani doktor zaaprobowała sposób leczenia i po całym papierkowym korowodzie zamiast dać nam do łapy lek lub receptę, skierowano nas po odbiór leku do określonej apteki.
Takie amerykańskie udogodnienie, że recepta jest przesyłana bezpośrednio drogą komputerową, nic wielkiego, pod warunkiem, że apteka ma na stanie dany lek. 

Przygoda zaczyna się jak nie ma, informują takiego nieszczęśnika telefonicznie, że może spadać na drzewo i tam kichać.
Po otrzymaniu takiego czarującego telefonu zadzwoniłam do kliniki, żeby mi zmienili aptekę. Obiecali, że ściągną próbki, albo reprezentanta medycznego, albo jedno i drugie i zadzwonią.

Minęło dwa tygodnie i nic, cisza jak po śmierci organisty, zawzięłam się i znowu zaatakowałam klinikę prosząc tym razem o rozmowę z panią doktor bo panie recepcjonistki sprawiały wrażenie jakby poczęstowały się próbkami leków.
Pani doktor radośnie mnie poinformowała, że muszę sobie podzwonić po aptekach może trafię na taką co ma, dodatkowo żeby było jeszcze bardziej interesująco jeżeli jedna apteka  nie ma tego leku, to nie znaczy, że inna tej samej sieci go nie ma. 
I tu już lekko zaczęło mną telepać. To od czego są te wszystkie programy komputerowe i dlaczego nie mogą zadzwonić i sprowadzić takiego leku, przecież to nie jest działalność charytatywna.
Cały czas pozytywnie nastawiona pani doktor zaproponowała inny lek, bardzo podobny, ale nie była pewna, że się nam trawki pokryją, no ja tym bardziej nie.

Złapałam za gardło sąsiadkę bo lekarka była za daleko i zażądałam wyjaśnienia, pomocy, ewentualnie wywiezienia mnie na Hawaje.
Sąsiadka zadumała się nad problemem i obiecała poszukać namiarów na aptekę, która nawet przywozi leki do domu. Przestałam ją dusić i poszłam grzecznie do domu.

Jestem daleka od stwierdzenia, że Polska służba zdrowia wymiata i jest najlepsza na świecie, ale czy taka sytuacja mogłaby się zdarzyć u nas w kraju ?

Wyobraźmy sobie, że idziemy do apteki z receptą na lek Polfy. Pani w okienku grzecznie mówi, że nie ma i mamy sobie sprawdzać wszystkie apteki w województwie bo ona nie wie, gdzie można ten lek znaleźć. Dodatkowo odsyła nas do swojej siostrzanej filii, bo może oni mają, zamówić niestety nie może, (tutaj brak wyjaśnienia dlaczego), ani sprawdzić ani zadzwonić też nie.

Wracamy do lekarza, który mówi, że rozumie sytuację i też nie wie jak zdobyć ten lek, ale może dać inny i co prawda boli nas głowa, a on ma na brzuch, ale może się pokryje.
Po próbie pobicia lekarza wracamy do domu i zaczynamy dzwonić po wszystkich okolicznych aptekach. 
Tyle tylko, że w Polsce jednak łatwiej zrozumieć co ludzie mówią, bo wszyscy posługują się jednym językiem i jeszcze dodatkowo muszą posiadać określone wykształcenie jeżeli chcą pracować w aptece.

Zawzięłam się i mimo wszystko zaczęłam dzwonić. Co było do przewidzenia najpierw trafiałam na panie, które zgadywały nazwę leku, usiłując mi w międzyczasie opchnąć coś innego. Rozmowa kończyła się kiedy sugerowałam, żeby sprawdzili w systemie. 
Potem było jeszcze gorzej bo trafiałam na sztuczną inteligencję, gdzie uprzejmy głos przekonywał mnie, że mogę z nim porozmawiać o wszystkim, a jak nie chcę ?

Po osiagnięciu stanu przedzawałowego ściągnęłam córkę, żeby też się trochę pomęczyła. 
Moje biedne dziecko po wysłuchaniu różnych, dziwnych utworów muzycznych i pokłóceniu ze sztuczną inteligencją poddała się.

Złapałam drugi oddech, po rozmowach z rożnymi aptekami, dużymi, małymi, super ekskluzywnymi i prywatnymi, sąsiadka zasugerowała kontakt z aptekami mieszczącymi się w sklepach. 
Trochę się zdziwiłam, ale darowanemu koniowi nie pyli się pyłkami w pysk.

Zaczęłam od Walmartu, wielkiego sklepu wielobranżowego, słynącego z przystępnych cen i niekoniecznie ekskluzywnych produktów.
I tam wreszcie udało mi się porozmawiać z kimś, kto wie co mówi. Bardzo przyjemne uczucie.
Kobieta sprawdziła lek i konkretnie poinformowała mnie, że na terenie stanu znajduje się kilka super specjalistycznych aptek, które go mają. 
Do pełni szczęścia wyjaśniła mi, że ponieważ lek jest uważany za specjalny, proces zamówienia jest też specjalny, w tym momencie już prawie sama poczułam się specjalna.

Wyglada na to, że muszę zadzwonić do kliniki i powiedzieć, że mają zadzwonić do jednej z tych wypasionych aptek. Następnie klinika musi skontaktować się z apteką i wysłać im receptę. Potem super apteka wysyła lek do apteki w Walmarcie i oni dzwonią do mnie. 
Po czym ja lecę, płacę kupę pieniędzy i jeszcze muszę być wdzięczna za rozrywkę bo moje życie tutaj jest takie puste i nudne.
Miejmy nadzieję, że w międzyczasie na skutek tej obezwładniającej nudy nie trafi mnie szlag.

Po spędzeniu ok. 10 godzin na rozmowach prawdopodobnie ze wszystkimi aptekami w stanie skończył mi się dzień.
Jutro zacznę atakować klinikę, będzie ciekawie.

Jedynym problemem jaki miałam w Polsce przy wykupywaniu leków był tylko okres oczekiwania.     Na to amerykańskie cudo u nas w kraju czekałam najdłużej około tygodnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz