poniedziałek, 25 marca 2019

Męskie szaleństwo, czyli przybyli ułani

Junior, spragniony normalnych kontaktów międzyludzkich, postanowił zorganizować męską imprezkę. W tym celu razem z kilkoma kolegami opracował dokładny plan działania oraz oraz opis czynności rekreacyjnych w plenerze i nie tylko.
Główna rola w tym ambitnym planie była przewidziana dla popcornu i dużej ilości czekolady, (mam pewne wątpliwości czy rodzice znali szczegóły).


Przyszedł do mnie z gotową propozycją robiąc psie oczy i dając mi wybór. 
Oto biedne dziecko, osamotnione w obcym kraju chce sobie zaprosić kolegę może dwóch i pobawić się grzecznie, a jak odmówię to nie powinnam mieć wyrzutów sumienia bo on sobie tylko cichutko usiądzie w kąciku. 



Po prosty świetny wybór, rozpoczęliśmy przygotowania. Miałam poważne wątpliwości czy to wypali, imprezka była bowiem przewidziana na niedzielę. 
Oczami wyobraźni już widziałam rozczarowanego juniora, z którym będę siedziała razem w tym kąciku.



Zachowując dla siebie czarne myśli, rozpoczęłam wysyłanie zaproszeń starając się myśleć pozytywnie i jakoś tak gdzieś po drodze, rozmnożyli się koledzy, skończyliśmy na pięciu. 
Syn wręcz tryskał entuzjazmem, a ja w głebokiej depresji czekałam na informacje zwrotne od rodziców, przewidując raczej grzeczne odmowy.



Wreszcie zaczęły spływać potwierdzenia i o dziwo wszyscy wyrazili chęć uczestnictwa.
Okazało się, że chłopcy oprócz szczegółowego planu imprezy i menu mieli dokładnie określone ramy czasowe.
Zabawa była przewidziana na zewnątrz i w środku, wszystko było zaplanowane prawie co do minuty, czas trwania przyjęcia 6 godzin.
Wszystko wzięliśmy dzielnie na klatę męża, bo ma wiekszą.

Zakupiliśmy napoje i inne przegryzki, nie zapominając oczywiście o popcornie. 
W niedzielę pierwszy gość zameldował się już pół godziny przed umówionym czasem i chłopaki rozpoczęły przestawianie domu w celu rearanżacji wnętrz niezbędnych dla potrzeb rekreacyjnych. 
Zaczęli się zjeżdżać inni podekscytowani koledzy, a mamusie pytały spłoszone czy to urodziny. 
Okazało się, że ich synowie rownież nie zostawili im wyboru, najwyraźniej w projekt zaangażowali się wszyscy zainteresowani.


Ponieważ pogoda była sprzyjająca, goście zaczęli od zaplanowanych szaleństw na zewnątrz.
Wszystko przebiegało w sposób sielsko-anielski, a w ramach rozrywki dla dorosłych, czyli dla mnie i mężusia, została jedna mamusia.


Tutaj malutkie wprowadzenie, jej syn mniej więcej dwa razy większy od reszty kolegów gra w hokeja "zawodowo". Inwestują w jego karierę ciężkie pieniądze, bo oprócz stroju jeżdżą też na mecze do innych stanów i często do Kanady.
Mama sportowca tokowała opisując jego sukcesy i talent, a ja starałam się utrzymać uśmiech na twarzy, bo w środku coś mi jęczało, (prawdopodobnie zdrowy rozsądek).

Zostawiłam męża na placu boju, a sama poszłam skontrolować gości, (ufaj i sprawdzaj bo cię pozwą), tutaj wszyscy boją się takich imprez bo, a nuż jakiś dzieciak upadnie, coś sobie uszkodzi, rodzice zatrudnią adwokata i dopiero wtedy zacznie się prawdziwa zabawa, ale tym razem dla dorosłych.


Najwyraźniej dlatego mama dzielnego hokeisty została, żeby pilnować swojego skarbu.
Wyjrzałam przez okno w kuchni, w ogrodzie jak psiaki ganiały się chłopaki. 
Wszyscy bawili się na całego, mając w głębokim poważaniu ewentualne pozwy. Zaczęłam z ciekawości obserwować sportowca, w końcu rzadko trafia się okazja podziwiania przyszłej gwiazdy, przebiegł jedno, małe kółko, wyhamował i zaczął sapać. 
W tym samym czasie reszta dzieciaków obleciała go dwa razy, nikt nie dyszał. Po paru minutach sportowiec już tylko siedział i dopingował kolegów.
Mój zdrowy rozsądek postawił uszy i zaczął węszyć.
Prawdopodobnie odezwała się we mnie Matka Polka, bo ja, gdyby mój syn nie był w stanie przebiec krótkiego odcinka bez zadyszki, zamiast na trening zabrałabym go do lekarza.


Wróciłam do rozanielonej moim mężem mamusi i rozpoczęłam podstępne czynności śledcze.
Po kilku sprytnych pytaniach mój zdrowy rozsądek, dotychczas zwinięty w kłębek z rozpaczy, wyprostował się i gromkim głosem ryknął mi w głowie: 
"Ona tak na serio ?"
Okazało się, bowiem że dzieciak jest bramkarzem, (to cześciowo tłumaczyłoby jego kompletny brak kondycji), dodatkowo rezerwowym. 
W efekcie większą cześć czasu spędza na ławce, prawdopodobnie zastanawiając się nad sensem istnienia.
W związku z tym faktem właśnie zapobiegliwi rodzice przenieśli go do gorszej drużyny, gdzie będzie za to jedynym bramkarzem, jego kariera nabierze rumieńców, a propozycje ze sławnych klubów sportowych bedą na niego spływać wielką falą.
I wyjaśniam, żeby nie było nieporozumień to nie jest fikcja literacka.

W oddali słyszałam głosy bawiących się szampańsko chłopaków, zignorowałam fakt odgłosów, pocieszając się, że drzew z korzeniami przecież nie wyrwą i skupiłam się na ambitnej mamie. Mój mąż również zamarł w oczekiwaniu na następne rewelacje. 
Okazało się, że przyszła, rozchwytywana gwiazda sportu ma siostrę, która rownież gra w hokeja i z którą też rodzice regularnie jeżdżą na mecze do Kanady. 
Nie wytrzymałam i zapytałam ile lat liczy sobie owa hoża dziewoja, okazało się, że siedem, nawet nie będę komentować.


Na tym etapie mój zdrowy rozsądek już tylko leżał, słuchał i robił notatki.
Mamusia wreszcie uspokojona, że nie zjemy jej dziecka oddaliła się w podskokach pewnie polerować kije hokejowe.
Dotlenione dzieciaki zameldowały się w domu i rozpoczęły przygotowania do następnego punktu programu czyli wyżerki, zostaliśmy grzecznie poproszeni o zamowienie pizzy, (ewentualny sprzeciw nie był uwzględniony).


Podczas, gdy sześciu głodomorów pochłaniało pizzę, ustanawiając prawdopodobnie jakiś światowy rekord, mój mąż wreszcie odzyskał głos i normalny kolor.
Taaaak ja jednak nabrałam większej odporności dzięki codziennym kontaktom przed szkołą. Mężuś spojrzał na mnie żałośnie i stwierdził : "Może chłopak ma talent". Uświadomiłam szanownego małżonka, że z tego co zaobserwowałam to raczej nie, ale ma za to sztuczne lodowisko.

I to nie jest żart. Jakiś czas temu junior dostąpił zaszczytu zabawy w domu biednego hokeisty, który raczej nie prowadzi ożywionego życia towarzyskiego. 
Oczywiście potem przemaglowałam go na wylot, ciekawa wrażeń.
W końcu bycie matką zobowiązuje.
W pokoju kolegi, według mojego dziecka oprócz łóżka, było tylko akwarium z rybkami i trofea sportowe w ilościach hurtowych, a na terenie posiadłości lodowisko do ćwiczeń.

Zrobiło mi się zimno nawet bez kontaktu z lodem. Wracając do uduchowionego przemówienia mamusi dzieciak ma treningi w tygodniu, a w weekendy mecze, a ponieważ w przyszłości jak pójdzie do gimnazjum będzie miał bardzo dużo nauki, to kochający rodzice zmienią mu terminy i będzie miał treningi tylko od piątku do poniedziałku, żeby mu było łatwiej, (zwariować).

Zaczęłam się zastanawiać, kiedy ten dzieciak pęknie i się zbuntuje, ewentualnie z nudów przestawi się na jazdę figurową.
Ambitna mama dziarsko stwierdziła, ze najważniejsze żeby się nie wypalił, (no tak już to widzę) i dostał na studia. 
Miałam ochotę ryknąć: "Kobieto, masz dom wielkości hali sportowej i własne lodowisko, dasz radę sfinansować studia swoich dzieci, nie musisz ich trzymać non stop na lodzie". Zanim jej dzieci skończą podstawówkę, gimnazjum i liceum faktycznie wylądują na lodzie i jak nic zaczną spędzać dużo czasu na leżance u psychiatry.

I tutaj tez nie konfabuluję, tylko opieram na doniesieniach prosto ze źrodła. 
To niesamowite czego można się dowiedzieć, stojąc przed szkołą w milczeniu, za to słuchając.
Owo "wypalenie", delikatnie zasugerowane przez ambitną mamę zdarza się tutaj bardzo często. Liczba samobójstw nastolatków spędza sen z powiek władzom szkolnym, przeraża rodziców, ale co dziwne nie hamuje ich szału w pogoni za złotem olimpijskim.

Przy pożegnaniu ja spojrzałam na nią ze współczuciem przewidując co ją czeka w przyszłości, a ona za to spojrzała na mnie z lekkim niesmakiem, że nie mam lodowiska, ewentualnie małego stadionu, gdzie moje dzieci mogłyby spędzać całe dnie zastanawiając się jakie to uczucie być szczęśliwym dzieckiem.

Impreza dobiegła końca i okazała się spektakularnym sukcesem. Nikt nikogo nie pobił, ani nie obraził, obyło się bez wymiotów, siniaków i innych uszkodzeń ciała. 
Mam nadzieję, że żaden z chłopaków się nie zaziębił bo junior po dość intensywnej eksploatacji swoich strun głosowych, (prawie siedem godzin bez przerw), lekko narzekał na ból gardła.

Pożyjemy, zobaczymy, swoją drogą ciekawe, że mój syn zupełnie nie miał ochoty na lodowisko w domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz