środa, 27 lutego 2019

Integracja szkolna bez granic, czyli trochę o byciu człowiekiem

Jak typowa kobieta i matka, "uwielbiam" się zamartwiać o wszystko i wszystkich, których kocham.
Wychowuję swoje dzieci opierając się na intuicji, własnych przekonaniach co jest dobre, a co wręcz przeciwnie, dodatkowo okraszając to sporą dawką zdrowego rozsądku. 
Nigdy nie używałam poradników, ale staram się słuchać rad ludzi, którym ufam, (liczba mocno ograniczona).
Zaczęłam tak na poważnie, ponieważ ostatnio zetknęłam się z metodami integracyjnymi w szkołach amerykańskich w praktyce i ten temat skłonił mnie do refleksji.

Na pierwszy rzut oka system wygląda podobnie jak w Polsce, gdzie w określonych szkołach istnieją klasy tak zwane integracyjne.
Mam jednak wrażenie, że w Stanach posunęli się trochę dalej. Dzieciaki z problemami, uczą się w tych samych szkołach, mają nawet te same zajęcia, ale wygląda na to, że ich "problemy" są dużo poważniejsze niż te dopuszczane w polskich placówkach.

Osobiście nie sądzę, żeby część z tych dzieciaków mogła uczyć się w naszym kraju w zwyczajnych szkołach.
Wygląda na to, że wszyscy za wszelką cenę chcą tu uniknąć dyskryminacji, posądzenia o dyskryminację lub pozwów o dyskryminację, a w ramach drugiego dna wszyscy mają nadzieję dodatkowo nauczyć dzieci i młodzież odrobiny współczucia.

System amerykański, co jest bardzo pomocne, w odróżnieniu od naszego dysponuje dodatkową, odpowiednio przeszkoloną kadrą pedagogiczną i odpowiednimi finansami.
Ja jako wieczna optymistka, starająca się widzieć dobro w ludziach, nawet jak nie jest specjalnie widoczne, mam nadzieję, że przebywanie z dziećmi, które miały w życiu mniej szczęścia, nauczy kolegów i koleżanki pokory, empatii i człowieczeństwa.
Nie jestem tylko pewna, czy bez solidnych podstaw wyniesionych z domu to faktycznie tak działa i stad się wzięły moje rozmyślania o metodach wychowawczych.

W liceum u mojej córki młodzież "specjalnej troski", jest oddzielona od reszty, ale uczestniczy z resztą kolegów w wielu zajęciach. Czasami są to dzieciaki, mające problemy psychiczne z gatunku tych "lżejszych" jak depresja, stany pobudzenia, problemy z koncentracją, ale zdarzają się również naprawdę poważne przypadki, które ściskają serce. 
Ponieważ ich stan jest objęty całkowitą tajemnicą, można się tylko domyślać co im dolega.
Czasami z opisów córki rozpoznaję cześć schorzeń, na przykład porażenia mózgowe, ale większość jest jedną, wielką niewiadomą.

Po problemach natury personalnej, moja córka dostała nową grupę na zajęciach z gotowania.
Wygląda to jak opis z filmu młodzieżowego. Moje dziecko dostało dziewczynę, która woli rozmawiać po hiszpańsku, (mała forma protestu), i chłopca z bloku integracyjnego. 
W trójkę stanowią klasyczny przykład grupy wyrzutków, których nikt nie chciał, ale oni chcą siebie.
Chłopcu towarzyszy cały czas opiekunka, bo dzieciak ewidentnie cierpi na jakąś poważną chorobę psychiczną. Rozmawia ze sobą, zapomina, macha rękami, za to cały czas się uśmiecha.

Kiedy się okazało, że kolega raczej będzie potrzebował dodatkowego, moralnego wsparcia i z odmierzaniem składników ewidentnie sobie nie radzi, dziewczyny usadziły go do mieszania, uszczęśliwiając go tym niebotycznie.
Dostał niejako na stałe stanowisko mieszacza, czyli najbardziej prestiżowe.

Moja córka wróciła ostatnio ze szkoły i radośnie mnie poinformowała, że robili małe pączusie-kuleczki cynamonowe i nauczyła kolegę robić kulki bo nie umiał. 
Jak zaczęły mu wychodzić ładne kulki, cieszył się jak małe dziecko, którym w środku jest i pewnie zostanie do końca życia.

Trzeba trafu, że tego samego dnia mój syn opowiedział mi podobną historię. 
W podstawówce, nie ma wydzielonych specjalnych klas, w związku z tym dzieciaki z problemami są mniej widoczne, ale to nie znaczy, że ich nie ma.
Subiektywnie, jestem zdania, że w tutejszych podstawówkach trochę słabiej sobie radzą w takich sytuacjach.

Otóż junior szedł sobie korytarzem na przerwie i natknął się na nauczyciela stojącego pod toaletą, czekającego na chłopca "specjalnej troski". 
Dzieciak potrzebował pomocy bo nie wiedział jak sobie umyć ręce, a nauczyciel miał opory, żeby wejść do ubikacji. 
To są te momenty kiedy ich strach, żeby kogoś nie skrzywdzić, lub nie być o coś takiego posadzonym, jest większy niż troska o dobro dzieci i to jest chore.

Mój syn zaproponował pomoc, wszedł umył ręce koledze, (wiek około 7 lat), pokazał mu na przyszłość jak sobie radzić w takich sytuacjach. Zdziwił się, że mimo ewidentnych problemów z poruszaniem się dzieciak mówił bardzo wyraźnie i nie miał żadnych problemów z kontaktem z nowym kolegą.

Widziałam, że cała ta sytuacja mocno poruszyła mojego syna wrażliwego "twardziela".
W związku z tym wygląda na to, że pomysł takiej integracji bez granic działa i mogę całkowicie nieskromnie stwierdzić, że jestem obłędnie dumna z moich dzieci.

Ponieważ żyją za krótko Stanach, z całą pewnością empatii nie nauczyły się w szkołach, tylko w domu rodzinnym, (i tutaj między innymi pojawia się moja, skromna osoba).
I jak już tak filozofuję na całego, to bez ogródek stwierdzę, (bo mi wolno), że dzieci kopiują nasze zachowania. 
Można prowadzić wielogodzinne dyskusje o pomocy staruszce, ale jak się takiej staruszce nie pomoże, jak przyjdzie co do czego i dzieciak tego nie zobaczy, to całe te pogadanki o empatii odbierze jako jedną, wielką obłudną bzdurę i raczej nie będzie się rwał do pomagania nikomu.

A, ponieważ żyję już trochę na tym świecie i chcąc nie chcąc część złudzeń straciłam, (przymusowo), zadaję sobie pytanie, ile czasu ten dzieciak czekał, aż ktoś pomoże mu umyć ręce i jak to się stało, że ten drugi dzieciak wcześniej nie robił z nikim kulek z ciasta. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz