środa, 6 lutego 2019

Wielka moc słowa pisanego, czyli horror amerykańskich lektur



Zgnębiona i skrajnie wyczerpana pochłanianiem wiedzy na poziomie amerykańskiej, szkoły podstawowej, postanowiłam zadumać się chwilę nad sensem doboru lektur i ich wpływu na nasze życie.

Temat niby nudny jak flaki z olejem, ale czy książki, które pochłanialiśmy bardziej lub mniej dobrowolnie w dzieciństwie nie ukształtowały w dużej mierze naszej osobowości ? 
Zdarzały się co prawda osobniki, które starały się pochłaniać jak najmniej, ale coś tam każdy załapał, nawet ci najbardziej oporni.



Do tej pory pamietam pierwszą książkę, którą wypożyczyłam samodzielnie z biblioteki szkolnej w drugiej klasie, wybrałam sobie inteligentnie "O psie, który jeździł koleją". 
(A mogłam o kotku Filemonie, inteligentka w ząbek czesana).


Obecnie owa książka znajduje się w zestawie lektur obowiązkowych. Do tej pory pamiętam, jak ryczałam jak bóbr na koniec. (Można się łatwo domyślić, że nie z powodu wzruszenia związanego z radosnym zakończeniem). 

Może dlatego nie jestem psychopatką, dokarmiam wiekszą część populacji okolicznego zwierzyńca i mój rybek ma swój koc elektryczny, a może po prostu taka miałam być, nawet jeżeli w życiu nie przeczytałbym żadnej książki. (DNA ma swoje prawa).


Porzucając gdybanie, bo analfabetyzm raczej mi już nie grozi, skupmy się na słowie pisanym dla dzieci i młodzieży.
I z ręką na sercu nie wiem co jest gorsze amerykańska podstawówka czy liceum.


Na razie skupię się na juniorze, o licealnych lekturach będzie trochę pózniej, muszę sobie dozować wrażenia, bo siły już nie te.


Jesteśmy w Stanach od półtora roku, przez ten czas mój syn przeczytał serię książek o wszystkich, możliwych kataklizmach, w których brały udział bohaterskie dzieci, o dzieciństwie sportowców, kilka dokumentów o zwierzętach i roślinach i książkę pod tytułem "Stone fox". 
Podsumowując książki były albo nudne, albo straszne, nic pomiędzy.



I tutaj nie odmówię sobie przyjemności streszczenia lektury głównej. 
Chłopiec sierota, chcąc uratować farmę dziadka, który w między czasie wpadł w depresję (powód nieznany), bierze udział w wyścigu psich zaprzęgów. 
Oczywiście ma nadzieję na wygraną pieniężną, są tylko dwa, małe problemy, po pierwsze ma tylko jednego psa, (ukochaną sukę), a po drugie niezwyciężonego rywala Indianina, corocznego zwycięzcę, tajemniczego, małomównego twardziela o posępnym spojrzeniu.



Normalnie nie opowiadam zakończeń, ale tym razem nie zdzierżę. 
Wyścig pełen emocji trwa, dzielna suka daje z siebie wszystko co może z miłości do dziecka i pada kilka metrów przed metą.



Indianin, normalnie postrach okolicznych mieszkańców, okazuje się szlachetnym człowiekiem, wstrzymuje jednym spojrzeniem resztę zawodników, żeby chłopiec mógł wygrać wyścig. 
I dzieciak wygrywa, niosąc nieżywego psa na rękach i ciągnąc za sobą zaprzęg, przekracza linię mety, wygrywa pieniądze, ratuje farmę, a mnie się chce wyć, prawdopodobnie bardziej niż wszystkie psy w tej książce razem wzięte.



To była tak zwana lektura wiodąca w zeszłym roku. Ze względu na braki językowe syna, musiałam mu tę książkę przeczytać i przetłumaczyć co do słowa. 
Miałam ubaw po pachy, można powiedzieć.
I tutaj mogłabym się retorycznie zapytać: "Za jakie grzechy ?"


I najwyraźniej tych grzechów mi ciągle przybywa, bo w tym roku, taką lekturą jest książka o Indiance. W wolnym tłumaczeniu, "Domek z brzozowej kory".

Jako pasjonatka Indian ucieszyłam się z tematu, licząc w duchu, że tym razem się obejdzie bez traum, a dodatkowo junior zapała gorącym uczuciem do kultury indiańskiej.

Początek zaczął się sielankowo, od widoku wyspy, na której żyło plemię Indian, (czas zdecydowanie przeszły), bo wszyscy umarli na czarną ospę, oprócz jednej, ocalałej, malutkiej dziewczynki raczkującej wsród leżących ciał rodziny. 


Taki ładny prolog, żeby przyciągnąć uwagę młodego czytelnika i nastroić go odpowiednio.
Ja już poczułam się rozstrojona wystarczajaco, ale wyjścia niestety nie miałam i dalej pochłaniam dzieło. 



Po szokującym początku, książka pozornie jest nudnawa. Pozornie, bo obfituje w urocze momenty zabijania zwierząt, zdzierania skór, łapania ptaków, ukręcania im łebków, patroszenia itd. 
Główna bohaterka ma 7 lat, czyli idealny wiek na polowania można powiedzieć.



Trochę te klimaty mi się nie zgadzają z Winnetou. (Romantyzm zdechł, albo raczej został mu ukręcony łeb).
W tym momencie fakt, że Karol May był do szpiku Niemcem, zupełnie nie ma znaczenia. Najwyraźniej niemieckie obywatelstwo nie przeszkadzało mu rozbudzić miłości do Dzikiego Zachodu wśród czytelników. Przynajmniej ze mną mu się udało, w odróżnieniu od autorki "Domku z brzozowej kory"



Tymczasem autorka naszej, indiańskiej lektury, szczyci się korzeniami rdzennych Amerykanów, oraz całym szeregiem nagród literackich.
Gratulacje, tylko może pomijając pochodzenie, powinna się zastanowić nad innym wyborem zawodu. 
A jeżeli pisanie stanowi jej pasję i sens życia, (chylę czoło), to może niech chociaż nie będzie obowiązkowe dla dzieci i w ogóle najlepiej dla nikogo. 



Jestem mniej więcej w połowie książki i jak na razie nie ma fajerwerków, (delikatnie rzecz ujmując).
Patrzę na mojego syna, który karnie, chociaż bez większego entuzjazmu czyta i zastanawiam się czy on w przyszłości będzie miał takie samo romantyczne spojrzenie na Indian jak ja.
Uczciwie przyznaję, w książce, codzienne życie Indian jest przedstawione bardzo wiernie i dokładnie, może nawet za bardzo. 
Dla dorosłego czytelnika prawdopodobnie wiele szczegółów może być ciekawych, ale dla dziecka, na przykład jednostronicowy opis jak śmierdział niedźwiedź może już niekoniecznie.


I tutaj wyjdzie ze mnie polska skłonność do węszenia teorii spiskowych. Nie mam wśród przodków Indian, ani na przykład Eskimosów, ale jestem przekonana, że gdybym musiała napisać o nich książkę dla dzieci, byłaby bardziej pozytywna, rozbudzające wyobraźnię i przede wszystkim sympatię. 


Czytając to arcydzieło, ostatnie uczucie jakie człowiek w sobie odkrywa to sympatia dla głównych bohaterów.
Wracając do teorii spiskowej, komu tak strasznie zależało, żeby przedstawić Indian w tak nudnawo-niekorzystnym świetle, przy jednoczesnym wmawianiu wszystkim, że jest to wspaniała lektura.



Nie umiem wielu rzeczy, ale umiem docenić dobrą książką, bez względu na fakt, czy jest to bajka, dukument czy krwawy kryminał.
A ponieważ zawsze staram się brać pod uwagę, że jestem nieobiektywna, chwyciłam córkę i zmusiłam biedulę do przeczytania jednego rozdziału i podzielenia się wrażeniami z matką.



Moje inteligentne dziecko, pechowo trafiło na rozdział z ukręcaniem głów ptakom, tudzież opisem głowy rodziny. 
Córka lekko zszarzała, (po mamusi ma słabość do zwierzaków), po czym w krótkich słowach przedstawiła recenzję. 
Stwierdziła: "osobowość dwubiegunowa despoty", (to o ojcu małej Indianki) i "nic dziwnego, że ty tak źle wyglądasz, jak czytasz to paskudztwo", to dla odmiany było o mnie.



Ja się nie upieram, że my Polacy to mamy same literackie "tęcze i jednorożce". 
Nie przesadzajmy, część naszych lektur potrafi wykończyć. "Janko Muzykant", (nic tylko siąść i płakać),"Anielka" (podobnie) i "Antek", na przykład który mógłby służyć za scenariusz do horroru.



Ale dla równowagi mamy rownież mnóstwo optymistycznych, przygodowych i rozbudzających wyobraźnię książek zarówno dla chłopców jak i dziewczynek. (Szklarski, Nienacki, Makuszyński, Musierowicz, Siesicka, bezsprzeczna królowa Chmielewska i wielu innych).
A żeby nie było, że zachwycam się tylko patriotycznie, to część naprawdę dobrych pozycji, to są tłumaczenia z całego świata, na przykład fantastyka dla dorosłych i dla dzieci, (Muminki rządzą !).



Uważam, że dzieci poprzez książki powinny poznawać świat ze wszystkich stron, smutnych, strasznych, śmiesznych, współczujących i brutalnych. 
Nic tak nie rozwija wyobraźni jak dobrze napisana książka i jednocześnie nic tak nie niszczy
psychiki jak tekst nieodpowiedni dla danego czytelnika na określonym etapie jego życia.
Dzieci nie można trzymać pod szklanym kloszem cały czas, ale nie wolno im fundować koszmarów i przerażać w imię źle pojętego rozwoju intelektualnego.



Bądźmy realistami, skoro taka lektura szkolna, mówiąc delikatnie psuje mi, osobie dorosłej dobry nastrój, wręcz mnie męczy to jak wpłynie na dziecko ?
W najlepszym razie nie wpłynie, w najgorszym zacznie w praktyce sprawdzać jak to jest z tym ukręcaniem łebków, ewentualnie ściąganiem skór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz