piątek, 22 lutego 2019

Mieszacz i Podgolony Pączuś, czyli dzieje się

Lektura indiańska wywołuje u mnie stan lekko depresyjny w związku z tym zamierzam całkowicie zignorować ten temat i skupić się na elementach humorystycznych naszego codziennego życia.
A wyjątkowo rożne, zabawne rzeczy dzieją się wszędzie tylko nie u juniora, który ma się uduchawiać, (a ja niestety razem z nim).

Mój mąż, na przykład został uszczęśliwiony przymusem "dobrowolnego" uczestnictwa w pakowaniu paczek dla głodujących. Nie za bardzo wie dla, których, ale najwyraźniej liczy się sam czyn społeczny i dzisiaj cały dzień ma pakować. Mam tylko nadzieję, że gdzieś pod dachem, bo jak go zaziębią, to coś mnie trafi i raczej nie będzie to uczucie charytatywnego spełnienia.

Plenipotent poddał się i oddelegował na stałe jednego pracownika do remontu naszej piwnicy. Osobnika, ze względu na walory fizyczne postanowiłam nazywać Podgolonym Pączusiem. 

Sympatyczny, okrąglutki Latynos z elegancko wygolonymi bokami głowy, pojawia się u nas codziennie bladym świtem. Na początku usiłował zachowywać się kulturalnie i anonsował swoje przybycie, czekając na wpuszczenie. 
Po kilku traumatycznych momentach, kiedy zderzył się z nieprzytomną panią domu, (czyli ze mną), w strachu o własne zdrowie psychiczne, (wiadomo kobieta bez makijażu może przestraszyć), zrezygnował z form grzecznościowych i cichutko jak myszka zakrada się do piwnicy, gdzie spędza cały dzień, wychodząc tylko okazjonalnie.

Wieczorem cichutko opuszcza podziemie i tutaj dla odmiany straszy męża, który parę razy po powrocie z pracy natknął się na obcego faceta we własnej kuchni.

Podgolony Pączuś, przestał już się mnie bać, bo na początku widać było, że lekko szarzeje na mój widok. Teraz co jakiś czas przesyła mi uśmiechy i hałasuje bez zahamowań.
Najbardziej mnie rozbroił jak puściłam sobie muzykę, (dość głośno), jak skończyłam słuchać to ewidentnie mi pozazdrościł doznań akustycznych i zaczął śpiewać. 
To było coś rzewnego, na bank o miłości i na tyle głośne, że było go słychać przez zamknięte drzwi z podziemi. I jak tu go nie lubić ?

Dzisiaj do Pączusia podjechał kumpel i rozpoczął rżnięcie wielkich desek, czy paneli przed domem. Trzeba chłopakom przyznać, że przynajmniej starają się ograniczać bałagan.
Inna sprawa, że nie wiem, gdzie by się zmieścili z tymi piłami, a że pogoda dopisuje to rżną sobie na zewnątrz.

Ale chyba nic nie dorównuje przeżyciom mojej córki. Kto by pomyślał, że zajęcia licealne mogą dostarczyć tyle rozrywki, (przynajmniej mnie), bo mojemu dziecku to już chyba trochę mniej.

Zaczynając, od wyjaśnień technicznych, należy zaznaczyć, że w liceach amerykańskich dbają o wszechstronny rozwój młodzieży. To znaczy, że w praktyce oprócz standardowych przedmiotów są tak zwane dodatkowe.

I tutaj już jadą "na bogato": rysunek, rzeźba, ceramika, robienie filmików, fotografia, szycie na maszynie i gotowanie. I nie ma przeproś, któryś trzeba zawsze wybrać i zaliczyć. 

Mojej ambitne dziecko rozpoczęło od rysunku, a że manualne zdolności odziedziczyło po Babci, (ja jestem tym pokoleniem, które niestety talent przeskoczył), to wymiatało i tworzyło dzieła sztuki.
W momencie, kiedy Pani zabrakło ambitnych, artystycznych pomysłów i zaczęła panikować, na szczęście skończył się semestr i przesunęli moją córkę na szycie. 

Dziecko ogarnęło szybko obsługę maszyny i walnęło najpierw spódnicę, potem sukienkę, (na zaliczenie), a potem Pani w popłochu zasugerowała zmianę zajęć lub przerwę relaksacyjną, bo koleżanki były cały czas przy wykrojach. 
W efekcie do końca semestru córka uszyła mamusi w bonusie woreczek na pierdołki z wyhaftowanymi inicjałami, czym nabawiła kompleksów cała grupę. 

I tak nadszedł następny semestr - gotowanie. 
I tutaj już mogę nieskromnie zauważyć, że jakiś, mały udział w kształceniu na polu kulinarnym córki mam.
Wiadomo, że dziewczynki w polskich domach zawsze coś tam w kuchni, chcąc nie chcąc lizną, (takie ma dzisiaj smakowite skojarzenia).

Moje dziecko, któremu śmierć głodowa nie grozi, bo kilka dań obiadowych ma swoim repertuarze opanowane, wiązało z tym kursem wielkie nadzieje.
Tymczasem, zamiast kulinarnych uniesień wyklarowały się "kuchenne rewolucje" z potencjalnym nadużyciem siły w tle.

Pani o apetycznie opływowych kształtach, bardzo adekwatnych do prowadzonego przedmiotu, podzieliła grupę głodnych, (podwójnie), wrażeń na małe podgrupki, nazywając ich, jakże odpowiednio "słodziaczkami".
Następnie zaczęła edukację od drobiazgowych wyjaśnień do czego służą łyżki, miski, jak należy obsługiwać piekarnik itd. I to nie są żadne żarciki rozbawionej Matki Polki tylko smutna prawda, niestety.

Już w tym momencie moje dziecko zaczęło mieć złe przeczucia. Po teście dotyczącym wielkości misek, łyżek, rondli itd, rozpoczął się właściwy proces twórczy, czyli wypieki. 
Na pierwszy ogień poszły babeczki.

I tu okazało się, że istnieje specjalna procedura, mianowicie każda taka, mała podgrupka jest dodatkowo podzielona na: mieszacza, odmierzacza, sypacza, sprzątacza i zmywaka. 
Podział ról zmienia się rotacyjnie, najbardziej prestiżowy jest oczywiście mieszacz.

Dzieciaki dostają produkty, przepis na karteczce, podział ról i rozpoczynają wypieki. 
I wszystko byłoby piękne, pachnące i smakowite, gdyby jełopy czytały przepisy. 
Bo jakoś tak się dziwnie składa, że jak się nie doda połowy składników to zamiast babeczek wychodzi niespodzianka, z gatunku tych szokujących.

W efekcie produkt wypływa, (czasami dosłownie), z piekarnika niejadalny, a grupa dostaje niskie oceny, o braku zaliczenia nie wspominając.

Moje dziecko, któremu raz udało się być mieszaczem, raz odmierzaczem i potem wylądowało na zmywaku, zaczęło się buntować.

Wychowana w kulcie domowego biszkoptu, córka z zamkniętymi oczami mogła wyprodukować dowolną ilośc babeczek. Zamiast tego szorowała, aż iskry leciały blaty z mordem w oczach.
Po parokrotnym zawaleniu zaliczenia udała się do pani i zażądała zmiany grupy.
Szalę przeważył fakt, jak cała grupa czekała, (dość długo), jak wyrośnie ciasto, ale zapomniała dodać drożdże.
Pani ze współczuciem w oczach wyraziła zgodę.

Najśmieszniejszy w tym wszystkim jest fakt, że junior w zeszłym roku miał podobne zajęcia i też wypiekał rożne babeczki, pączusie itd. Przynosił owe produkty do domu i wszystkie były jadalne, a niektóre nawet bardzo smaczne.

Zaczynam się poważnie zastanawiać, na którym etapie rozwoju tutejsza młodzież przestaje samodzielnie czytać, pisać, liczyć i myśleć.

1 komentarz:

  1. A co się dziwisz (to w temacie kulinarnym), tam (podobno) nawet niepracujące mamusie w kuchni głównie korzystają z mikrofalówki... Obiad ugotowany z podstawowych produktów (nie pólproduktów), to dla nich jakiś kosmos (nie to co dla nas :-) )!

    OdpowiedzUsuń