środa, 20 lutego 2019

Polacy nie gęsi, czyli samopoczucie osła

Myślę, że dla wszystkich, moich czytelników stało się już jasne, że duch patriotyczny we mnie buzuje, zdychać, mimo oddalenia od Ojczyzny, nie chce i można powiedzieć, że razem z moją rogatą duszą uporczywie nadaje ton naszemu ognisku domowemu.
I należy dodać, że nie są to subtelne nutki tylko grzmiący dzwon, (dla odmiany nie pusty, ale pełen dumy narodowej).
Można być obywatelem świata, ale korzenie trzeba mieć, bo mówiąc poetycko zawierucha historyczna może człowieka zwiać.

Po sprawdzeniu dokładnie mojego wnętrza, w jak najdalszy od metafizycznego, sposób. Uspokojona i obładowana głownie lekami, kosmetykami i książkami, powróciłam do swojego stada. 

Jako, że byłam z nimi w ciągłym kontakcie, nie oczekiwałam żadnych niespodzianek.
Wszyscy uniknęli urazów, złamań i ciągle ze sobą rozmawiali, więc myślę, że można ich przerwę zimową beze mnie nazwać pełnym sukcesem.

Skończyły się ferie, zaczęła szkoła, ze swoją upojną lekturą o Indianach i psychodeliczną matematyką.
Szkolne prace domowe, które nawet kiedy byłam w świetnej formie wywoływały u mnie stan graniczący ze śpiączką, po przeleceniu Oceanu dwukrotnie w ciągu sześciu dni i walką  ze zmianą czasu, pogody itd, wywołały u mnie zapaść, (i przesadzam tylko trochę).

I to skłoniło mnie do refleksji, kiedy język obcy, (tzw. drugi), staje się tym pierwszym. Wiem, że powszechnie uważa się, że po jakimś czasie i w odpowiednich warunkach to jest możliwe lub wręcz nieuniknione, ale jakoś nie jestem przekonana. 
(Duch patriotyczny rownież spogląda ze sceptycyzmem).

Jako, że duma zahacza też, co oczywiste, o język, pojawia się tutaj zgrzyt bo ciężko być dumnym czując się jednocześnie bezradnym i ogłupiałym. Taki patriotycznie nastawiony, niezrozumiany osiołek, (w tym konkretnym przypadku oślica).

Niby osły to inteligentne, filozoficznie nastawione do życia zwierzęta i bzdurą jest przekonanie  o ich wrodzonej głupocie, ale jakoś nikt nie chce się do nich porównywać, w odróżnieniu od lwów, na przykład, które mimo braku życiowych ambicji, zdecydowanie lepiej się prezentują, (nie ma to jak dobry wizerunek i gęsta grzywa).

Zagalopowałam się z tymi lwami, wróćmy do istoty problemu.

W Stanach, nauczyłam się nie słuchać ludzi, (brzmi lekko przygnębiająco), w sklepach, na ulicach, ignorować ten biały szum, który zalewa mnie jednostajnym, męczącym buczeniem.
I na swoją obronę mogę powiedzieć, że słuchałabym, gdyby oni mówili w miarę poprawnie, najlepiej po angielsku, a jeszcze lepiej, żeby rozumieli co mówią i co słyszą.

Przed wejściem do samolotu, zaczęłam dla odmiany słyszeć rodaków. Na początku wyłączyłam się odruchowo, a potem zaczęłam słuchać. Był to efekt porównywalny do przetykania uszu po pływaniu.

Bez względu na temat i poziom prowadzonych rozmów to uczucie uświadomiło mi, że minęłam już w życiu bezpowrotnie punkt, do którego mogłam ewoluować. 
Oczywiście mogę zmieniać opinie, miejsca zamieszkania, bądź przekonywać się do rożnych nowinek technologicznych czy kulinarnych, (na przykład do masła orzechowego z galaretką), ale nie zmienię już tego kim lub czym jestem i co chyba najważniejsze wcale tego nie chcę.
W skrócie, gęsią nie jestem, swój język i kulturę mam, ale jednak wychodzi na to, że niepokojąco przypominam tego biednego osła.

Być może się mylę, ale wydaje mi się, że tylko dzieci mogą być albo dwujęzyczne, albo całkowicie zaaklimatyzować się w nowej rzeczywistości.
I nie chodzi o to, że jestem "starym drzewem", jeszcze nie czuje się spróchniała, ale wyglada na to, że prędzej się niestety złamię niż ugnę.

Życie w kraju, gdzie codzienna komunikacja stanowi ciągłe wyzwanie jest po prostu nużące. 
Nie oznacza to oczywiście, że nie może być ciekawe, śmieszne, pełne przygód itd.

Najgorsze jest to, że znajomość języka, tylko częściowo pomaga. To tak jak w tym kawale, po co się uczyć języków, skoro inni się ich nie uczą i suma summarum i tak nie można się z nikim dogadać.

Po powrocie z Polski, gdzie wszystko załatwiałam wręcz odruchowo, uderzenie głową w mur w Stanach było niezwykle bolesne. (Mur językowy, żeby była jasność).

Mur jak zwykle dotyczył spraw medycznych i dotyczył jednej, małej recepty. 
Jedyną rzeczą mianowicie, której ze względu na brak czasu, nie udało mi się załatwić w Polsce była recepta dla córki. 
Nic specjalnego, ostatnia dawka szczepionki na rożne trawki, ziółka i drzewa.

Zostałam postawiona pod ścianą, albo zrezygnujemy i paroletnie odczulanie uleci razem z pyłkami, albo wymyślimy coś na miejscu, bo lek nie nadaje się do wysłania pocztą.

Udało mi się uzyskać dokumentację medyczną, żeby nie chcieli jej tu odczulać od początku i na tym jak na razie skończyły się moje sukcesy.
Okazało się, że polscy lekarze w Stanach są bardzo popularni, (okres oczekiwania minimum 6 tygodni).
Po długiej, frustrującej rozmowie udało mi się załatwić wizytę u lekarza, który ma zasięgnąć konsultacji polskiego alergologa i miejmy nadzieję wypisać receptę.
Pożyjemy zobaczymy, jak to wyjdzie w praktyce.

Pozostając w tematach medycznych, o ile, jak już wcześniej pisałam amerykańska poczta lekko mnie przeraża, o tyle uwielbiam amerykańskie apteki. 
Z grubsza przypominają nasze, polskie sieciówki, ale dodatkowo można tam znaleźć zabawki, dekoracje na wszystkie możliwe święta w roku, materiały papiernicze, a w okresie świątecznym nawet całe komplety lampek na szpulach.

Jak na aptekę przystało oprócz słodyczy i całej gamy produktów rozrywkowych są lekarstwa, 
inteligentnie podzielone podobnie jak w Polsce na te bez recepty, (na półkach) i te na receptę, (spod lady).

I tu zaczynają się problemy. Do momentu pilnej potrzeby zakupu leku amerykańskie apteki oszałamiają, euforia kończy się w momencie potrzeby konsultacji kogoś kompetentnego, kto albo poleci jakoś preparat, (niekoniecznie na receptę), albo wyda lek na receptę, wtedy zaczyna się szał, (gwoli wyjaśnienia nie radości).

W pierwszym przypadku, to już nawet nie jest kwestia języka, tylko żenującego braku wiedzy. 
Co w przypadku leczenia, może przerażać.

Mam blade pojęcie, (ale mam), o lekach, leczeniu itd., macierzyństwo dokształca w tej materii dość konkretnie, ale nie muszę znać wszystkich amerykańskich odpowiedników polskich leków.
Teoretycznie, w tym celu służy tak zwany punkt konsultacyjny, miejsce dostarczające niezapomnianych wrażeń.

Najpierw stoi się przy tym okienku jak ostatnia łajza i czeka na specjalistę, potem zadaje pytanie i specjalista nie ma pojęcia o czym się mówi, (nawet jak podaje się nazwę substancji, która brzmi dokładnie tak samo każdym języku na świecie), potem odsyłają do konkretnej alejki z obietnicą przysłania pomocy, a potem stoi się tym razem w owej alejce jak trąba i czeka, (z zasady nikt się nie pojawia). 
Wtedy z nudów zaczyna się czytać wszystkie nazwy leków w rzędzie i gdzieś po 30 minutach trafia na coś co być może jest tym czego się szuka.

I cały ten proces jest przerażający, bo właściwie nie potrzeba posiadać narkotyków, żeby zrobić sobie krzywdę, wystarczy niewiedza. 
Może nie będzie to przebiegało tak szybko jak w przypadku klasycznego przedawkowania, ale skutecznie. 
Bo jak wiedzą nawet dzieci, "co za dużo, to nie zdrowo" i nawet witaminy pochłaniane kilogramami mogą zaszkodzić.
Tylko, co mają zrobić ci ludzie, którzy o tym nie wiedzą, a nie ma nikogo kto by im powiedział ?
To jest ta strona amerykańskiego snu, która z dalszej perspektywy jest kompletnie niewidoczna.

A co do leków na receptę, raz mieliśmy odebrać lek przeciwbólowy przy złamaniu nogi naszego dziecka. Nie mogli nam dać recepty jak to mamy w zwyczaju w kraju, tylko skierowali nas do konkretnej apteki po odbiór. W owej aptece nie mieli o niczym pojęcia i nic nie dostaliśmy.

Podsumowując, zdecydowanie łatwiej jest przywozić leki z Polski. To by się nawet ładnie komponowało z tym osłem, którym i tak się czuję, bo dźwigam te ciężary z podobnym zacięciem jak sympatyczni, a niedoceniani dalecy kuzyni rączych rumaków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz