czwartek, 24 stycznia 2019

Rogi i edukacja, czyli jak daleko pada jabłko

Jako Matka Polka odpowiedzialna, przeprowadziłam rozmowę z juniorem. 
Bezczelnie licząc, że inteligencję odziedziczył w genach po rodzicach i zrozumie skrajny debilizm bez uszczerbku na jego zdrowiu psychicznym, wprowadziłam go w szczegóły rozmowy z nauczycielkami.

Jest wiele wspaniałych i trudnych momentów w życiu rodziców. Według mnie jednym z najcięższych, (oprócz wyjaśnienia skąd się biorą prezenty pod choinką), jest próba przekonania dzieciaka do czegoś do czego sami kompletnie nie jesteśmy przekonani i dodatkowo zrobić to wiarygodnie.
Wyszło mi połowicznie.

Ta rozmowa była właśnie z takiej czarnej serii. Wzięłam się w garść, usadziłam juniora i rozpoczęłam śledztwo połączone z agitacją. Świecenie lampą po oczach sobie odpuściłam, wystarczy, że podejrzewałam, że wkrótce sama będę musiała świecić oczami ze wstydu, że plotę bzdury.

Sprawę streszczeń lektur, tudzież wnikliwej analizy postępowania bohaterów, jakoś przeżyliśmy. 
Syn uwagi przyjął do wiadomości, zobowiązał się przywiązywać wiekszą wagę do problemu "co autor miał na myśli", nawet jeśli według niego specjalnie się nie wysilał.
Już w tym momencie rogata dusza juniora dała się wyczuć, (na razie subtelnie) i tutaj rownież skończyły się moje sukcesy przekonywania syna do wyższości naukowych metod amerykańskich nad metodami reszty świata.

A potem wzięliśmy na klatę problem matematyki i tutaj okazało się, że po kimś te nieszczęsne rogi odziedziczył i to nie jest tatuś.

Matematyka pomimo faktu, że jest nauką ścisłą pozwala na dość dużą swobodę w metodach rozwiązywania zadań. 
Wszyscy wiemy, że zadanie można rozwiązać na wiele sposobów. I wszystko gra, jak wynik jest prawidłowy. Problemy pomawiają się jak pedagog nie rozumie metody, wtedy ignoruje wynik, a mamusia ląduje na dywaniku.

Pechowo w szkole juniora wyjątkowo dali upust specyficznej kreatywności w tej dziedzinie, co ja bez ogródek nazywam umysłowym ograniczeniem, ale to jest moje zdanie, nie upieram się może to Europa jest zacofana.
W efekcie zdarza się, że prace domowe dzieciaka z podstawówki jawią się nam rodzicom, (pełnoletnim i wykształconym), jak wizja z horroru w języku obcym, chińskim na przykład.

I gdybyśmy byli humanistami, to miałoby to sens, ale nie jesteśmy, przynajmniej nie z wykształcenia, a dodatkowo mąż, żeby było śmieszniej ma doktorat z matematyki. 

Moja ulubiona kwestia, która pada jak siada do pracy domowej z synem i mruczy cicho do siebie, brzmi: 
"Oni chyba całkiem pogłupieli, co to za bzdura" i druga "Za cholerę nie wiem o co tym idiotom chodzi".
Jeżeli ma jeszcze jakieś uwagi to sensownie je przemilcza, żeby nie gorszyć i zniechęcać potomka do pochłaniania wiedzy.

Po ostatnim, szkolnym spotkaniu, zdecydowałam się wprowadzić pewne drastyczne zmiany. 
Jak do tej pory robienie pracy domowej z matematyki polegało na tym, że junior po krótkim wyjaśnieniu zagadnienia, rozwalał zadania bez błędu, metodą, powiedzmy europejską, a potem biedny mężuś spędzał upojną godzinę ucząc go metody amerykańskiej, (bez większego skutku), niejako pro forma po fakcie, od tyłu.
Sensu w tym nigdy nie widziałam żadnego, ale posłusznie trwałam w tym szaleństwie, przynajmniej dopóki nie doszło do konfrontacji z ciałem pedagogicznym.
Wtedy z ułańską fantazją stwierdziłam, że już wystarczy.

Postanowiłam, że syn będzie edukowany metodą uniwersalną. To znaczy, będziemy wykorzystywać znajome, polskie rozwiązania, a jeżeli amerykańskie będą sensowne, dołączymy je do ojczystych. 
Taka kosmopolitańska metoda nauczania matematyki, prawdopodobnie powinnam ją opatentować.
I mówiąc szczerze nie specjalnie mnie interesuje stanowisko szkoły w tej sprawie. 
Widocznie jestem staroświecka i chcę, żeby moje dzieci za kilka lat, umiały liczyć bez kalkulatora.

Po powrocie ze szkoły zasiadłam z juniorem do ułamków. 
Gdyby polscy matematycy zobaczyli jak można uczyć działań na ułamkach w Stanach, wpadliby w depresję, porzucili wykonywanie zawodu i dołączyli do ruchu Green Peace, żeby uratować jakiegoś biednego wieloryba, skoro nie mogą uratować honoru, na skutek rodzaju wykonywanej pracy.

Jak już ogarnęliśmy z synem pracę domową, z ciekawości zapytałam dlaczego ewidentnie ignoruje wskazówki pani, bo nie znałam go z tej strony.

I tu odziedziczone poroże pokazało się w całej okazałości, rozpoznałam znajomy buntowniczy błysk w oku, (widuję go od czasu do czasu w lustrze). 
Junior, dziecko prawdomówne i inteligentne walnął prosto z mostu: 

"Bo większość wyjaśnień pani kompletnie nie ma sensu, nie działa i wolę rozwiązywać zadania moją metodą".
Pewnie i tak powinnam się cieszyć, że dzieciak nie podsumował pani bardziej dosadnie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz