wtorek, 29 stycznia 2019

Indianie i ułamki, czyli kolektyw rodzinny kontra szkoła

Spotkania w szkole, dotyczące metodyki nauczania juniora, przyniosły spektakularne efekty, tylko może niekonieczne takie jakich wszyscy oczekiwaliśmy.
Istnieje realna szansa, że przyczynią się do poważnego uszczerbku na naszym, (rodzicielskim), zdrowiu psychicznym i fizycznym.
Grono ocaleje, bo szcześliwie dla nich jesteśmy osobnikami mało agresywnymi i nie popieramy prawa do posiadania broni przez każdego łachmytę.

Panie podeszły bowiem do problemu bez sentymentów, konkretnie do bólu i bez marginesu na słowiańską improwizację, o wyobraźni i odrobinie rozsądku nie wspominając.

W ramach edukacji językowej junior przyniósł do domu książkę o Indianach, (lektura obowiązkowa), z uroczą adnotacją od pani, że ma przeczytać pierwszy rozdział i napisać wypracowanie, (według tabelki), na już.
Tabelka wywołała u mnie dreszcze i stan paniki, ale nie poddałam się pokładając wielkie nadzieje w starszym dziecku.

Wzięłam się w garść i zaczęłam pochłaniać dzieło. Nie mam jeszcze wyrobionego zdania co do tej opowieści jako całości, ale dwa razy prawie przysnęłam, (ale może to zmęczenie ogólne, a nie koniecznie poziom literatury, nie zapeszajmy).

Słownictwo, jak dla mnie trochę za ambitne dla dzieciaka dopiero poznającego język, ale nie będę się czepiać, może tak się najlepiej i najszybciej uczy języka obcego. 
Tylko dlaczego tego języka mam uczyć go ja, a nie specjalistki w szkole ?

Tak, dokładnie takie samo, pytanie zadał mój szanowny małżonek, jak wykończony dotarł do domu i zamiast odsapnąć, musiał czynnie uczestniczyć w procesie twórczym pisania streszczenia, następnie streszczenia ze streszczenia, głównej idei ze streszczenia i kilku innych ciekawych kombinacji literackich tworów, o których istnieniu nie śniło nam się wcześniej.
Taaaak, człowiek uczy się całe życie, tylko nie zawsze robi to dobrowolnie.

A żeby już całkiem nie było tuzinkowo, w książce bohaterowie w rozmowach wtrącają bardzo często określenia indiańskie. Na końcu książki, w związku z tym znajduje się bardzo podręczny słowniczek indiańsko-angielski, (jeszcze tylko nie rozgryzłam, którego plemienia, ale wszystko przede mną).
Z przyjemnością poszerzę swoje horyzonty i postudiuję sobie słownictwo rdzennych Amerykanów, ale jak dla juniora to już chyba trochę za dużo tego lingwinistycznego szczęścia.
Musi przeczytać, zrozumieć i opracować lekturę w dwóch językach obcych, (na raz).

Byłoby miło, gdybyś ktoś kompetentny udzielił mi kilku porad, jak ja mam nauczyć syna pisać wypracowanie z tekstu, którego w części nie rozumie, używając słów, których nie zna, dodatkowo na temat, który dopiero poznaje.
Ja rozumiem, że dzieci mają bardzo chłonne i niezużyte upływem czasu, mózgi, ale co za dużo to i świnia nie skonsumuje.

Jeżeli chodzi o matematykę, pani uprzejmie poleciła juniorowi porobić zdjęcia zadań z jej zeszytu i tablicy, (rozwiązanych) i przedstawić materiały rodzicom, żeby się nauczyli liczyć we właściwy sposób, (matoły ograniczone, czyli my).

Żałowałam, że nie zrobiłam mężowi zdjęcia, jak usłyszał polecenie i zapoznał się z materiałem.
To było coś jak połączenie ziejącego straszliwym ogniem smoka ze słodkim misiem. 
Smok w środku, misiek na zewnątrz, ze względu na delikatne uczucia zestresowanego już dziecka.
W efekcie wyszedł miś albinos, biała furia z czerwonymi oczami i nadciśnieniem.

Syn obładowany papierami, uszczęśliwił nas wizją udoskonalania nadwątlonej czasem wiedzy niejako w systemie długofalowym, tak przynajmniej wygląda to na podstawie działań pań nauczycielek.
Tylko, że ja już jedną maturę zdałam, i na drugą, amerykańską zdecydowanie brakuje mi zapału, czasu i ogólnie mi się nie chce.

W praktyce wygląda to tak, że w standardową pracę domową z matematyki, (te nieszczęsne ułamki) i w opracowywanie lektury, żeby nie zwariować, musi być zaangażowana cała rodzina, bo dla jednej osoby to jest zdecydowanie za dużo.
W związku z tym trzeba się dzielić obowiązkami, każdemu po równo, żeby nikomu nie było za dobrze.
Mam nadzieję, że starsze dziecko nie wyprowadzi się w związku z tym  przedwcześnie z domu.

I tutaj można do sprawy podejść dwutorowo, albo panie mają nas za chodzących geniuszy, wręcz powalających intelektem, którzy ze śpiewem na ustach bedą pochłaniać lektury, pisać idiotyczne wypracowania w tabelkach, dodatkowo czerpiąc z tego niezrozumiałą dla nikogo satysfakcję, albo mają nas za totalnych frajerów, którym zrzucą na głowę to co należy do ich obowiązków.

To co sobie pomyślałam o paniach nauczycielkach przemilczę, bo nie znam jeszcze wystarczająco dużo indiańskich słów opisujących mój, obecny stan ducha.
Powiedzmy tylko, że niespecjalnie wierzę w wersję pierwszą. 
Mam wielki sentyment do zwierząt i wiem, kiedy ktoś mnie robi w konia, lub w osła, ewentualnie w tym przypadku w woła roboczego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz