wtorek, 15 maja 2018

Oko w oko z szopem praczem, czyli czary natury

Już kilkakrotnie przymierzałam się do tematu mojego ogrodu i jego mieszkańców. Jakbym się nie starała zawsze wychodziło nudnawo. Wygląda na to, że historyjki o kwiatkach i pszczółkach tylko w pewnych kontekstach są ciekawe, ale ponieważ ostatnio leciałam mocno na poważnie to teraz zrobię przerwę i trudno, będzie słodko i nudno.

Mój ogród jest pełen niespodzianek, cały czas coś się w nim dzieje. Objęliśmy go w czasowe posiadanie w sierpniu i wtedy po prostu był ładny. Najpierw ponapawałam się widokiem liści, które w miarę jak rozkręcała się jesień miały coraz bardziej szalone kolory (że też natura poskąpiła mi zdolności malarskich). Potem śnieg wyczarowywał widoczki rodem z bajek. Nic jednak nie przygotowało mnie na to co się dzieje teraz. Okazało się bowiem, że większość krzaków kwitnie i w dodatku prawie każdy w innym kolorze.
A do pełni szczęścia flora odwdzięczyla mi się za regularne podlewanie i nic na razie nie chce przekwitać.

Tyle wstępu celem umiejscowienia akcji. Głównymi bohaterami są oczywiście zwierzaki.

Mój mąż ostatnio podsumowywał ile zwierzaków lata, skacze lub demonstracyjnie włóczy się koło naszego domu. Lista cały czas rośnie, podobnie jak liczba zdziwionych sąsiadów.

Zaczynając od ptaków wróciły sokoły wędrowne. Widok tego kołującego ptaka nad głową cały czas mnie zachwyca (nasze świnki zdecydowanie mniej). 

Oprócz tego na stałe mamy w ogrodzie bandę ptaków, z których rozpoznaję tylko kardynały i sójki w kolorze niebieskim. Niektóre z nich, jak to w życiu bywa te najbardziej niepozorne, śpiewają najpiękniej.

Najśmieszniejsze momenty są jak te sójki kłócą się z wiewiórkami o nasionka. Są mniej więcej takiej samej wielkości, ale widać, że tak naprawdę nie chcą sobie zrobić krzywdy. Najbardziej spektakularne jest jak jakaś wiewiórka spada i ląduje na koleżance.

Teoretycznie karmnik jest przeznaczony dla ptaków, ale nie wiem dlaczego wiewiórki dostają totalnego bzika. Wyglada na to, że któreś z tych nasionek to najwyraźniej afrodyzjak dla wiewiórów, ciekawe jak to się będzie miało do wzrostu populacji. 

Także ptaki przylatują, a wiewiórki wiszą do góry nogami i mruczą w pretensjach. A jak odpuściła wreszcie zima pojawiły się malutkie gryzonie, które ja osobiście nazywam cheapedealkami (z bajki Disneya oczywiście), a naprawdę nazywają się zupełne bez fantazji pręgowcami amerykańskimi.

Mąż z anielskim spokojem kupuje wory nasion dla ptaków i napalonych wiewiórek, a ja się napawam.

Jelenie cały czas spacerują sobie majestatycznie, ale niestety nie zachodzą do mojego ogródka, może w celu zachęcenia rozwalę płotek.

I w tej sielskiej atmosferze czasami zdarzają się dramatyczne zwroty akcji.

Pewnego dnia mój mąż wrócił z pracy, a minę miał z tych mocno niewyraźnych. Stanął w progu i dramatycznym tonem oznajmił, że właśnie widział koło naszego domu kojota. 

Spojrzałam z troską, wiadomo ciężko pracuje, żywiciel rodziny, trzeba go oszczędzać. W kojota nie uwierzyłam, a za parę dni sama go zobaczyłam trochę dalej. Po prostu czysty szał.

Blady strach padł na sąsiadów, że ten kojot barbarzyńca zeżre ich psy ukochane. Nie wiem jakim cudem, skoro psiaki siedzą w domu, a na spacery wychodzą z obstawą. Zresztą kojot nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego psami, a raczej koszami na śmieci. Szcześliwie dla wszystkich zainteresowanych drapieżnik zszedł do podziemia, rozpoczynając akcje wywrotowe (kubłów na śmieci). 

Ja też miałam możliwość zbliżenia się do natury. Wiewiórki, które uważają, że łaskawie wynajmują mi mój własny ogród traktuję już bardziej jak domowników niż dzikie zwierzęta. 

Po kojocie nie miałam już żadnych oczekiwań. Siedziałam sobie pewnego razu wieczorkiem w ogrodzie napawając się otoczeniem kiedy kątem oka zauważyłam ruch. 

Przez mój ogród bez żadnych oporów człapał sobie szop pracz. Zamarłam, szop obrzucił mnie spojrzeniem (bardzo inteligentnym), nie wykazując przy tym żadnego strachu. 

Rozpoczęłam obserwację bo zwierzak się specjalnie nie spieszył. Wyglądał jak śliczna, puchata zabawka. W pysku niósł małego szopka. Najwyraźniej była to matka w trakcie przeprowadzki. Opuściła mój ogród z godnością, a ja truchcikiem za nią (godność mi jakoś niestety nie wyszła). Byłam ciekawa, gdzie ona wędruje, ale nic z tego nie wyszło. Szop może był wyluzowany, ale nie głupi.
Szopia mama odwróciła się do mnie zdziwiona, poprawiła małego i poszła dalej, znikając w krzakach. W spojrzeniu, którym mnie obrzuciła było więcej treści niż w oczach wielu ludzi, których spotykam tu regularnie.

No i teraz wiem na pewno, że banda szopów praczy i kojot wyjęty spod prawa rozwalają mi regularnie śmieci.
Nie wiem o czym to świadczy, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

1 komentarz: