poniedziałek, 21 maja 2018

Emocje szkolne, czyli miejsce na ordery

Cały czas z dużą ciekawością obserwuję amerykańskie szkoły. Temat jest jak rzeka, nurtów i zawirowań od cholery, ale pomału wyrabiam sobie opinię. Na razie skupię się tylko na emocjonalnej stronie problemu i poprzemycam trochę zachwytów nad moimi dzieciakami (bycie Matką Polką do czegoś przecież zobowiązuje).

Jak wszyscy wiemy żaden system szkolnictwa nie jest idealny. Co więcej niektóre wspomnienia z lat szkolnych wyciskają łzy (nie wzruszenia bynajmniej tylko ulgi, że te upojne momenty należą już do przeszłości).

Po blisko roku obserwacji mogę powiedzieć, że szkoły w Stanach niewątpliwie mają jedną cechę, której niestety brakuje polskim, mianowicie dzieci chcą do nich chodzić. 

Tak, taka mała rzecz, a cieszy. Co więcej poziom stresu, na jaki narażane są tutaj dzieciaki jest cały czas mocno redukowany, można powiedzieć odgórnie. Mówiąc prosto z mostu dzieci się nie boją, bo jak się boją to wtedy muszą się bać nauczyciele.

Ta wrażliwa część mnie wzrusza się jak widzę pełne empatii zachowanie pedagogów, druga strona, ta bardziej sceptyczna, zdaje sobie sprawę, że wizja pozwów sądowych skutecznie wycisza większość możliwych konfliktów i zapewnia w miarę sielankową atmosferę.

Żadna szkoła nie może sobie pozwolić na pozwy od wkurzonych rodziców. Z tego powodu wszyscy dmuchają na zimne. I jakby to czasami nie wydawało się przesadzone czy wręcz śmieszne, to w rezultacie wychodzi dzieciom na zdrowie (myślę, że rodzicom też). 
Zastanawiam się tylko, czy polskie dzieciaki nie są bardziej zahartowane w bojach jak kończą szkołę, ale to już temat na inny poemat.

W Stanach  bowiem panuje permanentny okres ochronny dzieciaków w szkołach, nie gwarantuje on oczywiście pełni szczęścia, niestety nigdy tak nie jest, ale przynajmniej daje szansę na zdobywanie wiedzy bez jednoczesnego zdobywania szeregu nerwic.

Nie analizując dłużej intencji skupię się na faktach, tym razem bez sceptycyzmu.

Generalnie podejście do dzieci i młodzieży szkolnej jest tutaj inne. Wygląda na to, że według Amerykanów zestresowane dziecko uczy się wolniej, a dodatkowo traumatyczne przejścia, jakieby one nie były, mogą prowadzić do tragedii. Ameryki (dosłownie i w przenośni nie odkryli), ale za to działają i robią wszystko co można, żeby uniknąć katastrof. Nie zawsze oczywiście im się udaje. 

W liceum u mojej córki w zeszłym roku było pięć samobójstw nastolatków. Reakcje nauczycieli na sytuacje potencjalnie zagrażające życiu dzieci są obłędnie szybkie i bez sentymentów.

Kolega córki, leciutko rozchwiany emocjonalnie młodzieniec, stwierdził publicznie że ma depresję i nie chce mu się już żyć. W ciągu kilku godzin, najpierw był u szkolnego psychologa, a potem odwieziony do szpitala, na konsultację psychiatryczną. Wrócił do szkoły dopiero po paru tygodniach i odbyciu krótkiej psychoterapii (taka mała wersja "Lotu nad kukułczym gniazdem" dla dzieci).

Podobnie reagują na takie problemy w podstawówce. Syn twardziel podszedł do testów z rodzaju tych wypasionych, podsumowujących rok. Pisał z dziećmi amerykańskimi, które co oczywiste nie miały problemów z językiem. Mimo, że już bardzo fajnie posługuje się angielskim, okazało się, że potrzebuje trochę więcej czasu na spokojne zrozumienie treści. Zestresował się, że się nie wyrobi w przewidzianym czasie (trauma jak nic). Jak zareagowała szkoła ? Przedłużyli mu czas indywidualnie, rozumiejąc sytuację. Mało tego cała komisja została oddelegowana do przekonania mojego dzieciaka, że jest świetny, wszyscy są z niego dumni, że  jednym słowem, wymiata. 
A żeby było już całkiem rozrywkowo, zadzwonili do mnie, przedstawili sytuację i grzecznie, ale kategorycznie zażądali ode mnie podobnych zachwytów w domu. To akurat było zbędne bo oczywiście i tak bym się pozachwycała, ale zrobiło to na mnie wrażenie.

Amerykański rok szkolny składa  się z czterech ćwiartek, a nie jak u nas z dwóch okresów. Po każdej ćwiartce, dzieciaki otrzymują dyplomy, za super oceny, osiągnięcia sportowe, czy (i to jest ciekawe) zachowanie nie w sensie ogólnym, ale w stosunku do innych (popieram, trzeba być ludzkim człowiekiem).

Mój syn na przykład dostał dyplom (ze zdjęciem) za wybitnie empatyczną postawę w stosunku do potrzebujących pomocy kolegów. Wisi jak byk w szkole, w gablocie.

Pomimo faktu, że jesteśmy w dobie komputerowej, jeżeli dzieje się coś uroczystego w szkole informacja przychodzi normalną pocztą. Najwyraźniej słowo pisane w formie archaicznej ma tutaj większy ciężar gatunkowy.

Moja córka, która cały czas jest kochanym dzieciakiem i usilnie nie chce przedzierzgnąć się w rozwydrzoną, toksyczną nastolatkę, została wyróżniona za wyniki w nauce z rożnych przedmiotów. Największe wrażenie zrobiło na niej (i na mnie zresztą też),  wyróżnienie z matematyki, przyznawane indywidualnie przez nauczyciela raz do roku tylko jednej osobie. Myślę, że taka forma docenienia to naprawdę coś co może mobilizować do nauki.

O dyplomach, za którymi Amerykanie wydają sie przepadać, nawet nie wspomnę bo rozdają ich mnóstwo, przy każdej możliwej okazji.

Podsumowując dzieci mają być wyluzowane, empatyczne i doceniane i pozostaje mi tylko radośnie przyklasnąć i zorganizować specjalną gablotę w domu na dyplomy i ordery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz