wtorek, 22 maja 2018

Pierwszy medal, czyli rodzicielskie wzruszenia część 1

Moje starsze dziecko dostało pierwszą, poważną nagrodę (srebrny medal, wirtualny, ale się liczy), a ponieważ mam już zaproszenia na cztery podobne gale w dwóch szkołach i nie wiadomo ile jeszcze medali mnie czeka, zdecydowałam się numerować wzruszenia w celu porządnego ogarnięcia tematu.

Kontynuując temat szkolny, w Stanach nie funkcjonuje pojęcie regularnych wywiadówek. Są okazjonalne spotkania towarzyskie związane z rożnymi świętami i organizacyjne, ale tak naprawdę szkoła wzywa głownie jak coś odbiega od normy. W tym wypadku "brak wiadomości to dobra wiadomość" sprawdza się w stu procentach.

O ile z dziećmi z podstawówki mam kontakt codziennie, o tyle liceum jest dla mnie cały czas wielką tajemnicą. Dlatego też byłam bardzo ciekawa licealnej gali rozdawania nagród naukowych.

Całą rodziną wpadliśmy spóźnieni parę sekund. Wielka sala teatralna, gdzie odbywała się impreza, była prawie pełna. Na profesjonalnej scenie, z lampami, kurtyną i całą resztą siedziała gromada poważnych naukowych osobistości. Jedna z pań odczytywała nazwiska. Na sali panowała cisza jak to mawiał Pawlak "jak w kościole", nikt nawet nie kichnął. 

Dzieciaki po wywołaniu nazwiska maszerowały na scenę, gdzie dostawały papierek dokumentujący sukcesy w danej dziedzinie. Według mojej córki przypominało to wzywanie skazańców, tak się optymistycznie dziecku skojarzyło.

Przed moimi oczami przewinął się kalejdoskop postaci jak z filmu dla nastolatek. Były wszystkie typy, elegantki na szpilach, wyglądające 10 lat starzej niż powinny, dzieciaki, garbiące się w rozpaczliwej próbie ukrycia rożnych części ciała, wysportowane przystojniachy itd. Stroje też nie rozczarowywały, mocno eklektyczny pokaz mody z ostatnich dwudziestu lat.

Pani wywołująca radziła sobie zupełnie nieźle, największy problem miała z nazwiskami brzmiącymi z francuska, które uparcie odczytywała po amerykańsku. Małżonek kryjąc się za ulotką chichotał jak hiena. 

W takich chwilach chyba najbardziej są widoczne różnice kulturowe. Cała gromada rodziców była tak poważna i skupiona, jakby umykał im uwagi fakt, że jest to bardzo radosna okazja. 

Wszyscy siedzieli jak mumie, klaszcząc tylko wtedy kiedy było wolno i nie wydając najmniejszych dźwięków. Co dziwne młodzież rownież mnie zaskoczyła. Spodziewałam się jakiegoś małego szaleństwa, w stylu tańca radości, czy chociażby spontanicznych okrzyków, a tymczasem dzieciaki siedziały karnie, tylko parę razy dały upust radości, ale bardzo cichutko. 

Uczestniczyłam już w podobnych imprezach w Polsce, nigdy nie było tak posępnie, a uczestnicy tak zdyscyplinowani, ale cóż ułańska fantazja jest jedyna w swoim rodzaju.

Ponieważ musiałam dawać przykład, siedziałam godnie i w skrytości ducha liczyłam na młodsze dziecko, które wesprze siostrę dzikim okrzykiem.
Syn zrobił co mógł, ale nawet na niego wpłynęła atmosfera.

Wreszcie padło nasze nazwisko, najeżone dzikimi, słowiańskimi literami z rożnymi ogonkami. Panią zatchnęło, pauza zaczęła być leciutko zauważalna, kobieta wzięła się w garść i rzuciła na głęboką wodę. 

Oczywiście nazwisko zabrzmiało mocno egzotycznie, ale co tam, szczerząc się radośnie opadłam na fotel i pogrążyłam w błogostanie. Przekręcone, poobijane, ale ciągle nasze, zalały mnie patriotyczne uczucia, "Polak to jednak brzmi dumnie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz