sobota, 5 maja 2018

Wesołe miasteczko, czyli kto ma zielonego ptaka

Żałość się ze mnie ulała i starczy, teraz będzie zdecydowanie przyjemniej (mam nadzieję).

Chyba wszyscy widzieli w amerykańskich filmach wesołe miasteczka. Karuzelę, watę, światełka, muzyczkę i co najważniejsze, olbrzymie maskotki, które wszyscy wygrywają. Zawsze mi się to wydawało podejrzane i wreszcie nadarzyła się okazja, żeby zgłębić  problem dogłębnie i można powiedzieć bardzo empirycznie.

W naszej okolicy pojawiło się wesołe miasteczko (ze wszystkimi szykanami), szkoły solidarnie rozwiesiły zachęcające plakaty i pozostało tylko udać się i zobaczyć jak to jest naprawdę.

Uczciwie przyznam, myślałam, że z tymi maskotkami to ściema. Publicznie odszczekuję, nie jest. 

Zaopatrzyłam się w gotówkę i ruszyliśmy na podbój lunaparku. Wyglądał jak na filmach, rożne karuzele, huśtawki, gigantyczne urządzenia, na widok których miałam dreszcze, wata, śmieszne jabłka w karmelu (spróbowałam, raz się żyje) i wreszcie, rożne strzelnice do wygrywania maskotek. 

Zabawki we wszystkich kolorach tęczy, od małych do ogromnych, możliwości wygrania, a raczej przegrania rożne: piłki, strzałki, strzelby, balony itd. Wszędzie trzeba było płacić gotówką, zaczęliśmy maraton sprawnościowy, oczekiwałam głownie straty posiadanej waluty i ogromu frustracji potomstwa, tudzież łez.

Najpierw córka wygrała maskotkę gigant synowi, potem syn wygrał zabawkę córce, potem wygrali pluszaka olbrzyma wspólnie,  a potem skończyła mi się tak zwana żywa gotówka.
A że przegrywanie jest najwyraźniej uważane za zbyt traumatyczne doświadczenie dla dzieci, dostali jeszcze kilka małych maskotek tytułem pocieszenia jak kilka razy im nie wyszło.

Jak łaziłam między karuzelami obładowana olbrzymimi pluszakami czułam się jak w filmie. Mąż, któremu sporo czasu zajęło parkowanie jak zobaczył mnie obładowaną olbrzymimi zabawkami stracił głos. W duszy zaczęło mi grać, złapałam męża, popierana przez dzieci zażądałam znalezienia bankomatu (wszędzie chcieli tylko gotówkę) i zaczęliśmy drugi etap szaleństw, czyli rożne karuzele i młyny diabelskie. 

Zwłaszcza jedno urządzenie mnie zafascynowało, kręciło bowiem nieszczęśnikami, leżącym na brzuchu (dla mnie zdecydowana nowość). Miało to przypominać naturalny lot jak mniemam. Złamałam się i razem z synem (córka przytomnie odmówiła rozrywki), ułożyłam się na brzuchu w celu zaznania lotu. Zaznałam, nie miałam pojęcia, że krzyk może mieć takie działanie terapeutyczne. Ciekawe, że ptaki po locie nie mają problemów z utrzymaniem równowagi.

Potem szalały już same dzieci, a ja miałam mdłości od samego patrzenia. Na końcu dzieciaki zdecydowały się ustrzelić coś dla mamusi, która jaka stwierdził mój syn: "Prawie się wykończyła na brzuchu" i stałam się dumną posiadaczką wielkiego, zielonego ptaka (bez podtekstów). Co prawda mój mąż stwierdził, że to jest żaba, ale po pierwsze część szczegółów anatomicznych się nie zgadza, a  po drugie zupełnie nie umniejsza to urody milusińskiego pluszaka.

Dotarliśmy do domu naładowani pozytywnymi wrażeniami i samochodem załadowanym zabawkami.
Prawdopodobnie, gdybyśmy się postarali, takie maskotki moglibyśmy gdzieś znaleźć i zamówić  taniej, ale na pewno nie sprawiłoby nam to takiej frajdy. Wspomnienia po prostu nie mają ceny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz