czwartek, 12 kwietnia 2018

Cape Cod, czyli Ocean i ja

Jestem morskim stworzeniem, możliwe, że w poprzednim życiu byłam morświnem. 
Kocham morza i oceany i bez względu na patriotyczne porywy, uważam, że Bałtyk jest wyjątkowy. Może jest zimny, zanieczyszczony i w sierpniu zawsze pada, ale ma charakter, duszę i pięknie pachnie.

Zawsze lubiłam nasze morze przed sezonem, kiedy na plaży jeszcze jest pusto i chociaż trzeba nakładać na siebie kilka warstw ubrań, powietrze jest czyste i ostre i po prostu ma się ochotę żyć.

Kontynuując moją, własną tradycję wyruszyliśmy na podbój Ameryki, konkretnie Oceanu ! Wreszcie, po ogarnięciu wszystkich tematów, gości, szkół i śniegów, które uparcie nas zasypywały, nie patrząc na temperatury i prognozę pogody, zapakowaliśmy  dzieciaki i umknęliśmy z domu.

I tak oto znaleźliśmy się w Cape Cod przed sezonem. Pusta plaża, ogrom wody, mewy i pioruńsko zimno, wreszcie poczułam się jak u siebie. Jak patrzyłam prosto przed siebie, mogłam sobie prawie wyobrazić, że siedzę na plaży we Władysławowie.

Tak tylko informacyjnie, nie jestem szalona, lubię sobie popływać w ciepłej wodzie i powystawiać na słońce rożne części ciała, ale nic tak mnie nie relaksuje jak taka pusta plaża. Może wiać i padać, zawsze jestem szczęśliwa jak świnia, można powiedzieć morska, w deszcz.

Cape Cod zaskoczyło mnie, oczekiwałam napuszonego kurortu, wyśrubowanych cen i elegantek w legginsach i markowych klapeczkach, a znalazłam uśpione miasteczko przed sezonem, z małymi domkami, mnóstwem niskich hoteli i przytulnych pensjonatów bez pretensji.

Ukoronowaniem była włoska restauracja. Doświadczeni w bojach, mówiąc szczerze nie mieliśmy wielkich nadziei. Knajpa okazała się w połowie pusta, chociaż elegancka, kelner sympatyczny i przystojny. Byliśmy tak głodni, że z rezygnacją rzuciliśmy się w wir zamawiania, mając wątłą nadzieję, że coś zjadliwego się trafi. 

W połowie składania zamówienia kiedy kelner czaruś spojrzał na nas z troską, zaczęłam mieć złe przeczucia. Przyznam szczerze, że nie jest mnie łatwo zaskoczyć, kelnerowi się udało. Już po przystawkach mogliśmy spokojnie wracać do hotelu. Były olbrzymie i przepyszne (jako standardowy dodatek dostaliśmy wielgachną michę sałaty i ciepłe bułeczki), podobnie dania główne. 

Nic dziwnego, że patrzył na nas z litością, nawet mój mąż (wyjątkowo duży i głodny), nie był w stanie zjeść wszystkiego. A my cymbały skończone zamówiliśmy jeszcze deser. 

Nie wiem jakie ceny są w Cape Cod w sezonie, ale my przed za cztery osoby zapłaciliśmy tyle ile za dwie na naszym wiewiórkowym przedmieściu, tyle, że u nas kolacja byłaby zdecydowanie mniejsza i pewnie mniej smaczna. Po raz pierwszy odkąd przyjechałam do Stanów pobyt w restauracji był prawdziwą przyjemnością.

A żeby było jeszcze bardziej odjazdowo, spróbowałam zrobić nieśmiałe podejście do spełnienia jednego marzenia z listy tzw. marzeń życiowych, czyli zobaczyć wieloryby. Parę lat temu zrobiłam pierwszą próbę w Szkocji, wypłynęłyśmy w głąb oceanu, ale niestety wieloryby zdecydowały się zrobić objazd i nie przypłynęły. Ale gdyby spełnianie marzeń było łatwe, to czy to byłyby prawdziwe marzenia ?

Ciąć dalszy nastąpi .....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz