piątek, 20 kwietnia 2018

Kontener na wynos, czyli amerykańskie knajpy

Temat jedzenia nieustannie do mnie wraca, jak zgaga, pewnie dlatego, że bez kalorii ciężko żyć, a z nimi też nie łatwo.

Podczas naszych, krótkich wakacji pod znakiem wieloryba, przetestowaliśmy kilka rożnych restauracji. Staraliśmy się być otwarci na nowe wyzwania, ale nic nie było w stanie nas przygotować na te kulinarne rewolucje (takie niestety bardziej żołądkowe).

Pierwszą restauracją, o której wspomniałam wcześniej była włoska knajpka, gdzie jedzenie okazało się zaskakująco dobre, aczkolwiek serwowane w ilościach, można powiedzieć hurtowych. Po zakończeniu kolacji, pan kelner grzecznie wręczył nam plastikowe pudełka, żebyśmy sobie wszystko elegancko zapakowali. Chciał nas nawet w tym wyręczyć, ale stwierdziłam, że jeszcze nie pakowałam jedzenia w restauracji i trzeba zdobywać nowe doświadczenia życiowe. 

Następnego dnia postanowiliśmy zaatakować knajpkę chińską. Okazało się, że jest to bardziej punkt obsługi klienta, gdzie zamawia się i bierze wszystko na wynos. Wnętrze wyglądało jak magazyn kartonów, rożnej wielkości (dzięki Bogu czystych). Przy kasie siedziała urocza, młodziutka Azjatka, całkowicie pochłonięta swoim telefonem. Z rozmarzonej miny i tonacji wypowiedzi, można było wyczuć, że flirtowała na całego. 

Zamówiliśmy rożne fajne rzeczy, dostaliśmy dwie wielkie torby i dopiero w pokoju hotelowym po otwarciu było ciekawie. Okazało się, że na skutek wielkiej miłości (nie do nas bynajmniej), z wyjątkiem dwóch dań panienka dała nam kompletnie coś innego. Sytuację uratował fakt, że wszystko było dobre, chociaż nie do końca wiedziałam co jem. Przeżyłam i reszta rodziny też.

W lekkim stresie następnego dnia stwierdziliśmy, że nie będziemy szaleć i zjemy przewidywalną, swojską pizzę. No bo co może pójść nie tak we włoskiej pizzerii ? Okazało się że prawie wszystko.

Zamówiliśmy, pizzę, sałatkę, i takie zawijane coś z mięsem. Oprócz części pizzy (tej nie przepalonej), nic nie nadawało się do jedzenia. Sałatka była mocno zwiędnięta, a mięso zimne. 
Kiedy pani kelnerka przyniosła nam znajome już pudełka, spojrzałam na nią i uprzejmie podziękowałam. Pani się lekko zjeżyła, widocznie błysk w moim oku był daleki od zachwytu.

Na koniec zaszaleliśmy z knajpą, która z założenia miała za zadanie udawać australijską. Na ścianie faktycznie wisiało zdjęcie kangura i  to tyle w temacie australijskich frykasów (nie znaczy to bynajmniej, że chciałabym, zjeść sympatycznego torbacza). Porcje były rownież olbrzymie, wręcz niemożliwe do przejedzenia i tak tłuste, że na sam widok rósł poziom cholesterolu.

Elementem humorystycznym jak zwykle okazały się pudełka, do których już zaczęłam się przyzwyczajać. Tym razem kelner zaproponował nam kontenery. Teoretycznie po polsku mogą tez oznaczać opakowania, ale od razu oczami rozpasanej wyobraźni zobaczyłam olbrzymie, metalowe kontenery, pełne smażonych na głębokim tłuszczu aligatorów (za nimi nie przepadam, więc bez wyrzutów sumienia, mogłam dać upust szalonym wizjom).

I to był chyba ten moment, kiedy mój mąż uświadomił sobie, że czas wracać do domu bo jego dzielna żona nie przeżyje już więcej nowinek kulturowo-żywieniowych. Dostałam takiego ataku śmiechu, że nie mogłam się powstrzymać, brakowało tylko spektakularnej czkawki. 
Dobrze, że Amerykanie szczerzą się cały czas, bo nie podpadało to na całe szczęście pod zakłócanie porządku publicznego, może najwyżej pod dziwne zachowania obcokrajowców.

Ominę szerokim łukiem "fastfoody". Są takie same jak w kraju, jedyną osobą, która niestrudzenie się nimi zachwyca niestety, jest mój syn.

I na koniec śniadania. O ile po paru miesiącach pobytu w Stanach zaczęłam się przyzwyczajać do myśli, że nie jest łatwo tutaj zjeść smacznie i względnie zdrowo, o tyle śniadania to było wyzwanie jedyne w swoim rodzaju.

W hotelu, w którym się zatrzymalismy śniadania były żartem, w dodatku tylko dla dorosłych. Serwowali mianowicie tylko kawę i za odpowiednią dopłatą mufinki. 

Okazało się, że śniadania należy jeść w knajpkach śniadaniowych, które otwarte są tylko w godzinach porannych. 

Udaliśmy się zatem do takiego przybytku i tu było co podziwiać. Przede wszystko miejsce było bardzo duże, ale przytulne i czyste, prowadzone, przez kilka starszych pań. 

Atmosfera podobnie jak jedzenie, jak na filmach, naleśniki, omlety (ze wszystkimi dodatkami jakie można sobie wyobrazić), bekon, kiełbaski, kartofelki, jajka w rożnych postaciach, tosty, hamburgery, jakieś meksykańskie mięsne zawijaski i kawa bez ograniczeń. 

Szkoda tylko, że my na śniadanie to wolimy raczej herbatę. Po kilkakrotnym upewnieniu się, że nie chcemy kawy panie wzięły dzielnie na klatę ten fakt i uszczęśliwiły nas imbryczkami z wrzątkiem.

Napawaliśmy się herbatką i wyciskanym sokiem pomarańczowym, kiedy dostaliśmy zamówione dania.
Bez przesady jedno wystarczyłoby dla całej rodziny. Jedzenie było smaczne, ale ciężkostrawne (tutaj też cholesterol od razu podskoczył z radości).

Próbowałam już w życiu śniadań w stylu angielskim, ale te brytyjskie to były niewinne przegryzki w porównaniu do amerykańskich. 
Tutaj rownież się okazało, że resztki dostaje się w pudełkach.

Wracaliśmy do tego miejsca codziennie, aczkolwiek nauczeni pierwszym, lekko traumatycznym doświadczeniem, zamawialiśmy tylko część porcji, które i tak były za duże.
Najbardziej szokowałam panie zamawiając dla siebie porcje przewidziane dla dzieci (wypasione nieprzeciętnie).

Powiem szczerze, aż do tego momentu nie za bardzo rozumiałam skąd się bierze ta chorobliwa otyłość wsród  Amerykanów. Po kilkudniowej obserwacji tubylców, zrozumiałam, najwyraźniej spora część populacji nie gotuje w domach tylko posiłkuje się pudełkami, stąd najwyraźniej te wielkie porcje, żeby można było sobie je potem odgrzać. 

Problem w tym, że bez względu na smak, prawie zawsze te potrawy są bardzo tuczące i niezdrowe. Podczas wakacji można tak poszaleć (nawet należy), ale nie wyobrażam sobie, że moja europejska wątroba wytrzymałaby takie traktowanie długoterminowo.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz