piątek, 13 kwietnia 2018

Wieloryby, czyli jeden z ostatnich cudów na ziemi

Zaczynając od początku, nie było łatwo, rejs statkiem w poszukiwaniu wielorybów wykupiliśmy wcześniej. Dzień przed wyjazdem dostaliśmy uprzejmego emaila, że niestety z powodu pogody, która jakoś nikogo w Stanach nie rozpieszcza, wycieczka zostaje odwołana aż do odwołania. 

Nastroje nam zdecydowanie padły bo wieloryby miały być główną atrakcją wyjazdu, mimo tego zdecydowaliśmy się przyjechać do Cape Cod i po prostu pomarznąć trochę na plaży. 

Już na miejscu w hotelu coś mnie tknęło i wzięłam recepcjonistkę na przesłuchanie. Okazało się, że jest kilka firm, które organizują takie rejsy. Wszystkie albo jeszcze nie zaczęły, albo obawiają się pogody, wszystkie oprócz jednej. 

Zaatakowaliśmy dzielnych żeglarzy, którzy najwyraźniej nie takie zimy widzieli i oto po latach oczekiwania znalazłam się na statku (bardzo fajnym) ścigając marzenie. 

Na początku trochę kropił deszcz, a słońce bezskutecznie usiłowało przedrzeć się przez chmury, ogólnie było zimno (bardzo). Nauczona doświadczeniem opatuliłam dzieci jak na Syberię, burzyły się, ale w końcu zrezygnowane przestały. Dopiero jak wypłynęliśmy i zaczęły marznąć doceniły (mam nadzieję), ogrom mojego matczynego uczucia i oddania.

Statek miał dwa poziomy. Na dolnym znajdowała się bardzo przyjemna knajpka, gdzie zmarzluchy mogły przy herbatce podziwiać widoki przez okno i górny dla wilków morskich lub szaleńców, który był otwarty na wszystkie strony świata. 

Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał watpliwości, gdzie wylądowaliśmy. Od czasu do czasu dzieci schodziły sobie na dół, na pizzę, lub po prostu się ogrzać. Ja przez cały czas podróży (cztery godziny), nie usiadłam z emocji. 

Na początku nic się nie działo, potem pojawiły się nieśmiało delfiny, coś w rodzaju zapowiadającego występu przed głównym koncertem. I wreszcie pojawiły się wieloryby. W tym momencie statek zaczął lekko wibrować i z głośników zaczęły się wydobywać dźwięki, które miały za zadanie zainteresować wieloryby. Wyobrażam sobie co to mogłoby być: " Błagamy, błagamy podpłyńcie bo nam turyści zaczną płakać, rozliczymy się w naturze". 

Wieloryby okazały zrozumienie i zaczęły się pokazywać. Ogólnie około 20 sztuk zdecydowało się zaprezentować swoje wdzięki, a było co podziwiać, według pani przewodniczki jeden a wielorybów był wielkości naszego statku (200 osób). 

W pewnym momencie złapałam się na tym, że latam jak kot z pęcherzem po całym statku wydając radosne odgłosy. Według mojego męża owe dźwięki w zupełności wystarczyły do przywabienia wielorybów, wzmocnienie akustyczne było całkowicie zbędne.

Pani przez mikrofon najpierw usiłowała przekazywać szczegóły anatomiczne waleni, ale potem rozsądnie zrezygnowała i informowała tylko, po której stronie statku w danej chwili można zobaczyć wieloryba. 

Najbardziej mnie rozbawiło stwierdzenie pani, że wieloryby do nas nie podpłyną i my do nich też. Zabrzmiało to prawie jakby miały zakaz zbliżania. Walenie solidarnie zlekceważyły wymogi bezpieczeństwa i w wielkim stylu zaczęły podpływać bliżej. Przyzwyczailiśmy się je traktować jak krowy, wielkie i niegroźne zwierzęta, tymczasem powinnismy się cieszyć, że są tak mądre i łagodne, bo jeden ruch ogona albo dwóch i statek już nigdzie by nie popłynął.

Jest coś niesamowicie majestatycznego w wielorybach. Patrząc na pływające walenie odczuwa się wielki spokój. Z delfinami już bywa rożnie, niektóre z nich po prostu lubią sobie poszaleć. 

Napatrzyłam się na ogony, płetwy i całą rodzinę wielorybów z maluchem w środku. Dodatkowo cały czas kręciły się w pobliżu delfiny i mnóstwo ptaków. Po prostu bajka. Po paru chwilach nauczyliśmy się wypatrywać te piękne zwierzęta. Trzeba było najpierw zwracać uwagę na ptaki, bo najwyraźniej się kumplują z wielorybami, a potem na fontanny, które wszyscy znają z bajek i na końcu wypatrywać wieloryba. Nawet mój syn, który na początku był mocno sceptyczny i nie wierzył, że wypłynięcie na ocean w dwóch parach spodni, zimowej kurtce i rękawiczkach może być fajne, rozszalał się na całego. 

Kiedy pomału nasz statek zaczął wracać do portu stwierdziłam, że do pełni szczęścia brakuje mi tylko wyskoku (wielorybów oczywiście, bo ja już dałam wystarczający popis) i tu walenie prawdopodobnie doceniając moje zaangażowanie tudzież wydawane dźwięki podskoczyły parę razy i to było idealne zakończenie tego obłędnego przedstawienia. 

Kiedy opuściliśmy rejon "wielorybowy", schroniliśmy  się w knajpce, ogrzewając ręce o kubki herbaty. Moje dzieciaki zostały całkowicie spacyfikowane i zaczęły przysypiać (dosłownie).

Tak sobie pomyślałam, że chciałabym kiedyś usłyszeć jak śpiewają wieloryby, to będzie taki mały aneks do marzenia.


1 komentarz:

  1. Bardzo realistyczny opis wyprawy :)Prawie,jak bym tam była :)Fajnie, że się udało !
    Uściski !

    OdpowiedzUsuń