poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Słodkie, gorzkie i mdłe, czyli trochę subiektywnych wrażeń o Amerykanach

Mieszkam w Stanach od ośmiu miesięcy, ten czas zweryfikował moje, naiwne wyobrażenia wyniesione z filmów, ale dostarczył mi też dużo nowych wrażeń i rozrywki. 

Już od dłuższego czasu zastanawiam się, czy lepiej jest się urodzić w Ameryce czy przyjechać tu już jako ukształtowany dorosły. Czy sam fakt urodzenia się w tym kraju zaciemnia faktyczny obraz rzeczywistości czy wręcz przeciwnie. Myślę, że z odpowiedzią na to pytanie będę musiała poczekać, aż uda mi się zaprzyjaźnić z jakaś amerykańską rodziną Obawiam się, jednak że niestety nieprędko to nastąpi.

Już od dłuższego czasu zastanawiam się jak opisać Amerykanów, pierwsze wrażenie, które mi sie nasunęło, to, że mimo korzeni zupełnie nie przypominają Europejczyków i jak każdy naród są pełni sprzeczności. Niewątpliwie odkrywcze to nie jest, ale od czegoś trzeba zacząć. 

Przede wszystkim są niesamowicie hermetyczni. Kolega z pracy mojego męża, pochodzący z RPA (biały), ożenił się z amerykanką (białą) i zamieszkali razem na przedmieściu. Po raz pierwszy zostali zaproszeni do sąsiadów po pięciu latach. 

Wnioskuję stąd, że mnie to zajmie, o ile w ogóle, około  dwudziestu (mówiąc szczerze nie sądzę, żebym chciała tyle czekać). Jednocześnie sąsiedzi uśmiechają się do mnie, machają, pozdrawiają i ogólnie można ich postawę określić jako bardzo życzliwą. Problem w tym, że jest powierzchowna aż do bólu.

Tak samo szokujący dla mnie jest ich styl życia. Typowa amerykańska rodzina na przedmieściach jest praktycznie niewidzialna. Panowie pracują, panie dbają o urodę i wydają pieniądze, a dzieci są w szkołach, a potem na miliardach zajęć dodatkowych, z których większość to czysta żenada, nie wnosząca nic wartościowego w ich życie.

Mają piękne domy, ze wspaniałymi ogrodami i drogimi, luksusowymi meblami ogrodowymi, z których nikt nie korzysta. Jedyną widoczną formą aktywności jest granie w kosza przez dzieci z tatusiami, głownie w weekendowe popołudnia. 

Przez cały czas tutaj nie widziałam, ani nie słyszałam sąsiadów w ogrodzie. Tylko ogrodników, którzy dbają, żeby krzaczki były przycięte w kostkę co do milimetra. Ponieważ ta usługa wchodzi w ogólny zakres obowiązków panów odpowiedzialnych za architekturę krajobrazu, rownież zaproponowali mi to cudo sztucznej natury. 

Odmówiłam i stałam nad nimi, jak herod baba, żeby mi nie zniszczyli krzaków, które są piękne takie jakie są. Tak samo traktowane są tu zwierzęta i ptaki. Nikt na nie na szczęście nie poluje, ale też nikt ich nie lubi, ani nie dokarmia. 

Amerykanie w mojej okolicy nie dostrzegają piękna jeleni, tylko widzą pchły i kleszcze, które mogą na tych pięknych zwierzętach potencjalnie podróżować. Tak samo jest z wiewiórkami, które są przekomiczne. Nikt nie widzi ich radości życia i bandyckiego sprytu, tylko ewentualny problem bo mogą zjeść jakiś kwiatek.

Zastanawiam się dlaczego ci wszyscy ludzie nie mieszkają w mieście, na przykład w Nowym Jorku, gdzie mogliby się napawać sterylnym środowiskiem, pełnym betonu i szkła.

Dla równowagi, bardzo często w sklepach ci sami ludzie zaczynają rozmowy, ewidentnie spragnieni zwyczajnego kontaktu (nawet krótkiego) z drugim człowiekiem. Spotykałam panie, które prosiły o radę w wyborze ubrań, butów czy mebli. I to pragnienie było autentyczne i naprawdę szczere, podobnie jak zachwyty nad rodziną. Wielokrotnie słyszałam opinię, jaką piękna rodzinę tworzymy (nie chodziło oczywiście o urodę fizyczną). Wygląda na to, że posiadanie dzieci uważane jest tutaj za prawdziwe błogosławieństwo (w tym akurat się z nimi całkowicie zgadzam).

Przechodząc do moich doświadczeń z gatunku gorzkich, wrócę do tematu Afroamerykanów i emigrantów (głownie Latynosów). 

Im dłużej tu mieszkam, tym bardziej  mówiąc po ludzku jest mi tych wszystkich ludzi żal. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak musiało wyglądać życie w ich ojczyźnie, skoro zdecydowali się ją porzucić i zamieszkać w Stanach. 

Patrząc na ich sytuację trzeźwo i bez sentymentów, oczywiste jest, że nigdy nie będzie ich stać na edukację własnych dzieci, ani nawet na przyzwoitą opiekę medyczną. Z góry skazani są na wieczną rolę służących na tym amerykańskim przyjęciu.

Oprócz mikroskopijnego ułamka procentu tej populacji, większość z nich nie będzie w stanie zabezpieczyć dostatniej przyszłości swoim rodzinom. Jedyną szansę mają dzieci, które są wybitne w sporcie (rządzi głownie piłka i lekkoatletyka) oraz ci desperaci, którzy są inteligentni i wezmą kredyt studencki, który co prawda umożliwi im zdobycie upragnionego dyplomu, ale skończą go spłacać, gdzieś w okolicach kryzysu wieku średniego (o ile bedą mieli szczęście).

Niewątpliwie sytuacja Afroamerykanów zmieniła się bardzo na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Ale czy naprawdę ? Murzyni ciagle są tu traktowani raczej  jak nieproszeni goście, a nie równorzędni obywatele. A przecież oni nie wprosili się do tego kraju, tylko przypłynęli w mało komfortowych warunkach, bo łańcuchy zdecydowanie utrudniały im podziwianie widoków. 

A żeby nie być gołosłowną, opiszę przykład z mojego życia. Do mojej "dzielnicy" przynależy plaża. Ładna, średniej wielkości, usytuowana w zatoce. Co prawda jak wszędzie tutaj, żeby się tam dostać trzeba wziąć samochód, ale jest blisko. 

Jest tylko malutki problem, żeby korzystać z uroków plażowania, należy mieć kartę wstępu, żeby mieć taką kartę trzeba mieszkać w określonej okolicy, a żeby tu mieszkać trzeba albo mieć dom, albo go wynajmować. A nawet wtedy załatwienie wszystkich formalności trwa parę tygodni i łatwe nie jest (wiem bo mój mąż dostawał lekkiej apopleksji podczas tej procedury).

W sezonie przy bramie stoi Pańcia, która sprawdza karty lepiej niż dawni żołnierze paszporty na granicy Wschodnich i Zachodnich Niemiec. Nie można nawet wziąć wiekowej cioci na przykład, na tak zwany krzywy ryj. Poza sezonem Pańcia sprawdza tylko czy nie wwozi się psów. 

A ponieważ wreszcie zrobiło się ciepło wypuściliśmy się na  plażę. Słoneczko, zimny wiaterek, po prostu miodzio. Nagle zauważyłam cała rodzinę Afroamerykanów (po raz pierwszy), chodzili sobie po plaży ewidentnie szczęśliwi, rodzice i trojka dzieci. 

Zainteresował mnie ten fakt, ponieważ nigdy wcześniej nie miał miejsca. Już zaczęłam mieć cieplejsze uczucia w stosunku do Pańci wykidajła, kiedy mój mąż brutalnie rozwiał moje złudzenia, uświadomił mi bowiem, że oni mogli wejść bo sezon zacznie się oficjalnie za parę dni, a cała rodzina ani psów nie przypomina ani ich nie ma. 

Ciekawa była reakcja innych plażowiczów, udawali mianowicie, że ci Afroamerykanie są niewidzialni. Było to tak nienaturalne, że aż bolały zęby. No i niech mi ktoś powie, że to jest kraj bez podziałów rasowych. 

Po prostu lepiej usytuowana grupa społeczeństwa znalazła lukę prawną. Dziś nikt nie odmawia Afroamerykanom wstępu i praw, wręcz przeciwnie mogą wejść wszędzie i osiągnąć wszystko, tylko jest mały haczyk, muszą się tarzać w gotowce, a jak się nie tarzają ? Założę się, że 60 lat temu dziadkowie tej rodziny też nie mieli wstępu na tę plażę.


I na koniec coś lekkiego. O tym, że Amerykanie kochają swoje zwierzaki już pisałam, ale ostatnio rozbawiły mnie dwa zdarzenia. Byliśmy na zakupach spożywczych, biegamy sobie energicznie, nagle widzę wózek, w którym siedzi kudłaty piesek, w miejscu, gdzie zawsze sadza się dzieci, na oko około 5 kilo wagi, ubrany w bluzeczkę z napisem "Synek mamusi".
Z ciekawości obejrzałam mamusię zdecydowany homo sapiens.


Drugie zdarzenie miało miejsce rownież w sklepie, ale tym razem zoologicznym. Stoimy sobie przy kasie i widzę biżuterię, jak to rasowa baba zainteresowałam się tematem. Były to naszyjniki z napisami "Psia mama" i "Kocia mama". Cała linia nazywała się "Biżuteria dla rodziców zwierzaków". Nie mieli nic dla świnek morskich i całe szczęście, bo musiałbym sobie kupić naszyjnik z napisem "Maciora".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz