niedziela, 29 kwietnia 2018

Latino party, czyli dyskoteka szkolna

O ile mój syn skupił się na wspieraniu Matki Natury i po zakupie małej plastikowej konewki co rano lata podlewać swój ogródek, o tyle moja córka uszczęśliwiła nas informacją, że wybiera się na dyskotekę. 

Ucieszyliśmy się bardzo, niech sobie dziecko poszaleje i zintegruje się z tubylcami.

Impreza w rytmie gorących latynoskich przebojów była przewidziana na piątkowy wieczór. Po udzieleniu dziecku błogosławieństwa i odświeżeniu wszystkich informacji o pigułkach gwałtu wysłaliśmy ją na imprezę (pierwszą odkąd jesteśmy w Stanach) i zgodnie rozpoczęliśmy oczekiwanie na powrót rozrywkowego pisklęcia do gniazda.

Dziecko szczęśliwie wróciło bezpieczne na łono rodziny, po czym dość dokładnie zrelacjonowało nam przebieg imprezy, gdzieś w połowie opowiadania dostałam konwulsji ze śmiechu.

Zabawa odbywała się w wielkie auli, światła jasne, żadnego półmroku ani błyskających kolorowych lamp. Na środku, co dość oryginalne ustawiono stoliki pokryte ceratowymi obrusami, a przed stołami zamontowano ekran, a trochę dalej projektor. Tuż obok znajdowały się stoły szwedzkie z przegryzkami na ciepło i napoje. Wszystko zorganizowane bardzo funkcjonalnie tylko jakoś brakowało miejsca do tańczenia.

Ponieważ moja córka była już świadkiem niejednej ciekawej sytuacji w Ameryce i niejednokrotnie służyła jako tłumacz hiszpański podczas prac remontowo-budowlanych podeszła do sprawy spokojnie, można powiedzieć wręcz refleksyjnie.

W tle leciały latynoskie hiciory i wszystko miałoby szanse powodzenia, gdyby nie uczestnicy  tego poludniowo-amerykańskiego szaleństwa. Większość stanowiły bowiem młode mamy z dziećmi w wózkach (średnia wieku może 4 latka) oraz grupa seniorów (średnią wieku przemilczę), grupa nastolatków w ilości sztuk 10 (słownie dziesięć, nie zgubiłam żadnego zera), kuliła się spłoszona przy jednym ze stołów.

Młodzież zamiast szaleć na parkiecie, siedziała grzecznie i zbierała fundusze dla ofiar huraganu w Puerto Rico. Po krótkiej chwili muzyka zamilkła, a na ekranie pojawiła się prezentacja o kraju doświadczonym przez kaprysy natury. 

Mniej więcej w tym samym czasie okazało się, że na zewnątrz, na stadionie organizowany jest konkurencyjnie międzyszkolny mecz rugby. Przyciągnął zdecydowaną większość chętnych.
To tłumaczyło znaczące braki na parkiecie. Młodzież wybrała inną formę aktywności.

Moje dziecko prysnęło z imprezki i poszło oglądać w deszczu zmagania kolegów. Mecz okazał się mniej więcej tak samo interesujący jak zmagania z huraganem. Po powrocie do sali balowej córka z lekkim zdziwieniem skonstatowała całkowity brak muzyki oraz brak rówieśników. 

Przy stołach odbywała się regularna imprezka w stylu latynoskim, oparta jednakże bardziej na konsumpcji niż dzikich pląsach.

Okazało się, że wszyscy wiedzieli wcześniej, że zapowiadany bal, będzie miał charakter balu charytatywnego dla poszkodowanych podczas huraganu w Puerto Rico, aczkolwiek młodzież raczej miała nadzieję, że wniesie stosowną opłatę i bedzie mogła szaleć. Nikt nie przewidział rodzinnych nasiadówek.

Sprawa szlachetna bez dwóch zdań, tylko szkoda, że fundusze nie były zbierane w innym terminie. A już myślałam, że ogarniam amerykańską rzeczywistość szkolną, a tu guzik. Nigdy nie wpadłabym na pomysł, żeby dyskotekę zmienić w zbiórkę pieniędzy przy aktywnym udziale seniorów. Jak to się mówi, "u nas nawet za komuny" tak nie bywało.

Córka golnęła sobie Coca-colę z kolegą, wpłaciła szlachetnie datek i odmeldowała się do domu, nie zatańczyła ani razu.

Jak nam zaczęła opowiadać, to byliśmy z szanownym małżonkiem pewni, że robi nas w klasycznego balona (styl Latino). No bo czy można w coś takiego (na trzeźwo) uwierzyć ?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz