wtorek, 24 września 2019

Rocznica ślubu, czyli latające noże i tasaki

Widziałam w swoim życiu wiele pięknych, interesujących, wręcz powalających rzeczy. Całe szczęście, jeszcze więcej nie widziałam, ani nie doświadczyłam, bo co by to wtedy było za nudne życie ?

Jedną z takich rzeczy, stosunkowo łatwych do zorganizowania, której jeszcze nie doświadczyłam, a zawsze chciałam, była wizyta w japońskiej restauracji, gdzie siedzi się przy rozgrzanej płycie, na której "na oczach" kucharz żonglując ostrymi narzędziami, przygotowuje posiłek.

I oto nadeszła następna, "nasta" rocznica ślubu, mąż stanął na wysokości zadania, zrobił rezerwację i tak wylądowaliśmy na romantycznej kolacji, w restauracji, spełniając jedno z moich, malutkich marzeń i zaczęło się widowisko kulinarno-rozrywkowe.
Wielkość wnętrza, jak na warunki amerykańskie, było niespecjalnie olbrzymie, ale urządzone ze smakiem. Na ścianach wisiały ładne, japońskie grafiki z gejszami w rolach głównych, środek sali przedzielony był prawdziwymi brzozami, ale największą atrakcją oczywiście byli kucharze w wysokich czarnych i czerwonych czapkach.

Stoliki były ośmioosobowe, w związku z czym zostaliśmy z mężusiem dołączeni do dwóch pań z trojką dzieci, (mimo wszystko romantyzm na tym nie ucierpiał).
Każdy dostał zupkę, obowiązkową sałatkę i wreszcie nadjechał kucharz z wózkiem pełnym produktów spożywczych i ostrych narzędzi.
Najpierw w celach dezynfekcyjnych i dodatkowo mocno widowiskowych, polał metalową płytę olejem i go podpalił, płomień wystrzelił na metr.

A potem zaczęły się popisy, nasz kucharz poszatkował jakieś warzywko i robiąc wykwintne zamachy rzucał nim w gości. Oczywiście nie w celu zmniejszenia przeludnienia przy stole, ale w celu rozbawienia publiczności, należało bowiem złapać lecący kawałek ustami. 
Dwie Amerykanki łapały kawałki  jak wytresowane psy frisbee, a my z mężem, łajzy dwie nie daliśmy rady ani razu, wstyd, (musimy poćwiczyć i tam koniecznie wrócić).

Uśmiechnięty kucharz miotał nam przed oczami nożami, kroił mięso, warzywa, piekł krewetki, makaron, wszystko jakoś tak jednocześnie. Przypominał raczej ośmiornicę, a nie człowieka.
Mistrzostwem świata było jak żonglował jajkiem, (byłam pewna, że ugotowanym), a na koniec rozbił je w powietrzu i okazało się, że było surowe.
Zrobił wulkan z krążków cebuli też go podpalił, (oczywiście nastąpił aromatyczny wybuch, ale w sposób kontrolowany).

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że czekam jak dziecko na następne sztuczki i cały czas uśmiecham się z radości.
Mąż rownież miał ubaw, (ale raczej moim nieskrywanym entuzjazmem, niż latającymi warzywami), ogarnął spojrzeniem towarzyszy naszego stołu i zapytał retorycznie, czy zdaję sobie sprawę, że bardziej się cieszę niż te dzieciaki obok nas, (średnia wieku 8 lat).

Dodatkowo co jakiś czas rozlegał się gong, wszyscy kelnerzy zostawiali wtedy na chwilę swoje stoły i waląc w plastikowe kubły, śpiewali coś po japońsku, wnosząc śmieszną tackę z torcikiem  i świeczką, potem następowała wersja angielska czyli "Sto lat". 
Na koniec solenizant dostawał zdjęcie w specjalnej papierowej ramce z nutami po japońsku.
Cała akcja trwała króciutko i potem kucharze wracali do rzucania tasakami i dalszego przypiekania smakołyków.

Coś mi w środku pisnęło, (mam tak czasami), zapytałam jednego kelnera, czy z okazji rocznicy ślubu też śpiewają, potwierdził.
Trochę tylko późno się ocknęliśmy, bo nasza kolacja właściwie już dobiegała końca i wtedy rozległ się gong, otoczyli nas wszyscy kelnerzy zaśpiewali mi to coś po japońsku, (serce ze wzruszenia mi się ociupinkę rozkleiło). 
Dostaliśmy małe ciasteczko ze świeczką do zdmuchnięcia na szczęście i pstryknęli nam pamiątkowe zdjęcie.
Fotkę dostaliśmy razem z rachunkiem, a na rachunku napisali nam życzenia z uśmiechniętą mordką.
Co do ceny, to była chyba najtańsza kolacja jaką jadłam w Stanach i jednocześnie najbardziej wzruszająca.
Łezka mi się w oku kręciła i zdecydowanie nie miało to nic wspólnego z cebulowym wulkanem.








2 komentarze: