piątek, 20 września 2019

Profesjonalne pląsanie Juniora, czyli lekcje tańca towarzyskiego

Moje dzieci odziedziczyły, (chyba po pradziadkach), talent muzyczny, kompletnie niewykorzystany.
Ja, osobiście również uwielbiam muzykę, lubię tańczyć, ale one czują muzykę wręcz każdą komórką ciała, można powiedzieć, że między krwinkami przemykają u nich nuty.
Mimo tego, niewątpliwego daru, zawsze coś stało im na drodze, żeby go rozwijać. 
W przypadku córki był to ogrom nauki, a w przypadku Juniora, jego rogata dusza, odziedziczona po mamusi.

Córka szczęśliwie, po wyleczeniu dwukrotnego złamania nogi, dotarła wreszcie na kurs tańca,  którego nazwa stanowi dla mnie tajemnicę, z rocznym poślizgiem, (lepiej późno niż wcale).
Z jej opisów wynika, że jest to taniec nowoczesny z elementami jazzu i baletu, do muzyki ze słynnych musicali.
To takie fajne wygibasy, które często widuje się w filmach, mieszanka wszystkich stylów, okraszona talentem i wymaganą, końską dawką kondycji fizycznej.
Na razie jest zachwycona i wraca o własnych siłach, zobaczymy co będzie potem.

Junior, z kolei pod wpływem amerykańskich kolegów wmówił sobie, że taniec jest kompletnie niemęski i kategorycznie odmawiał oddania się pasji. 
Przez lata cierpiałam w milczeniu, żeby go nie przymuszać i nie zrazić, co było pioruńsko trudne, bo u niego jak się porusza, to wręcz widać jak muzyka tańczy z nim.
I wreszcie cierpliwość matczyna doczekała się, Junior łaskawie wyraził zgodę na zapisanie go na kurs tańca towarzyskiego w szkole.
Prawie padliśmy sobie w ramiona z mężem z radości, po czym dość szybko ogarnęły mnie czarne myśli.

Ponure rozważania wywołał e-mail przysłany przez dwie panie instruktorki w tonie podobnym do ogłoszeń wieszanych na słupach podczas wojny przez gestapo. 
To była lista nakazów, zakazów i zawoalowanych gróźb. Jeszcze nigdy nie dostałam takiego emaila, (przynajmniej odkąd jestem w Stanach).
Przyznam się, że gdybym wcześniej dostała taką, uroczą wiadomość, nie zapisałabym Juniora na te zajęcia, wolałbym matczyne frustracje od terroru.

Zacznijmy od obowiązkowego stroju.
Dziewczynki, sukienki, buty do tańczenia i białe rękawiczki. 
Chłopcy, garnitury, buty do tańca, (broń Boże sportowe) i krawaty.
Lekko wymiękliśmy, zakupiliśmy odpowiednie buty, spodnie, koszule, krawaty i kamizelki. W zestawach nie było marynarek i teraz się zastanawiam, czy go wpuszczą na salę, (nie żartuję).
Na tym etapie, według mnie dzieci powinny mieć tylko odpowiednie buty do tańczenia, reszta tych wymyślnych strojów będzie im tylko przeszkadzać.
Po pewnym czasie można zacząć subtelne wprowadzanie zmian w kreacjach.

Panie instruktorki wypunktowały dokładnie:

Zachowanie dzieci.
Powaga, szacunek, dyscyplina, zero radości z tańca i obowiązkowe, bezwzględne posłuszeństwo.

Zachowanie rodziców.
Wskazówki dotyczące parkowania, pozostawiania dzieci, odbierania i zakaz podglądania, chyba, że szczęściarze załapali się na opiekunów porządkowych, (nie załapałam się).
Bezwzględne posłuszeństwo również było uwzględnione między wierszami.
Treść sama w sobie była średnio sympatyczna, ale najgorsze były negatywne wibracje, które wręcz biły z tekstu.

Wszystko bym zrozumiała, gdyby to była szkoła artystyczna. Przełknęłabym nawet te, białe rękawiczki, ale to są zajęcia dodatkowe w szkole, a nie Broadway. Walc, na przykład jestem sobie w stanie wyobrazić, (gdybym musiała), w rękawiczkach, ale sambę, rumbę czy paso doble, to już zupełnie nie.
Chodziłam kiedyś na lekcje tańca towarzyskiego, nieskromnie powiem, zupełnie niezłe mi szło, (bez rękawiczek).
Koledzy na etapie treningów tańczyli w koszulach, nikt im nie kazał się pocić w marynarkach, pora na elegancję przychodziła, jak już wszyscy wiedzieli co robić z rekamimi  i nogami, żeby nie uszkodzić partnerów.

Pierwsze lekcje tańca są dzisiaj, zobaczymy jak moja matczyna intuicja działa. 
Wyjątkowo bardzo bym chciała, żeby tym razem nie miała racji.

Junior wócił ze szkoły, jak zwykle po zajęciach z wychowania fizycznego, mocno nieświeży. Pamiętając listę wskazówek i kierując się zdrowym rozsądkiem i zmysłem powonienia, wysłałam syna pod prysznic.
Świeżutki, wystroił się elegancko, a dodatkowo w celach upiększających zrobił przegląd dezodorantów i wód toaletowych tatusia, w efekcie sam pachniał jak perfumeria.
O oznaczonej godzinie, mąż karnie zameldował się przed domem w samochodzie. 
Nie było takiej siły, która powstrzymałaby mnie przed zobaczeniem tego widowiska na własne oczy.

Przybyliśmy jako jedni z pierwszych, Junior dostał tabliczkę z imieniem i nazwiskiem, (bardziej formalnie już się chyba nie dało), kazali mu wejść na salę gimnastyczną, a nas wyrzucili, (prawie dosłownie).
Stroną techniczną zajmowały się matki ochotniczki, na moje uprzejme pytanie jak zostać  taką pomocą taneczną, w ich oczach pokazało się pragnienie mordu.
Okazało się, że muszę się zarejestrować na stronie szkoły i może jeszcze w przyszłości znajdzie się jakaś, wolna godzinka. Widać było, że wszystkie mamy mają wielką nadzieję, że się nie znajdzie.

Dobrze, że mąż gabarytowo załapuje się na normy skandynawskie, bo panie ograniczyły się do spojrzeń i uprzejmego wskazania drzwi, obeszło się bez straszenia mnie ochroną. Sama tam w życiu nie pójdę, z fanatykami trzeba ostrożnie.

Przed szkołą stała ławeczka i stąd nikt już nas nie mógł wykurzyć, aczkolwiek groziło nam aresztowanie, bo kto normalny siedzi w piękny wieczór na ławeczce ? Ani chybi zboczeńcy. Po 5 minutach przyszedł sprawdzić nas szkolny policjant, ale widocznie nie wyglądaliśmy specjalnie groźnie, bo ograniczył się tylko do dokładnego zapamiętania naszych twarzy, tak na wszelki wypadek.
Z każdą, upływającą minutą robiło się mniej przyjemnie. To są te momenty, kiedy wolałabym żyć daleko stąd.

A to był dopiero początek wrażeń, zaczęły się zjeżdżać samochody wyładowane dzieciakami.
Byłam strasznie ciekawa dziewczynek i tych białych rękawiczek. Nie wyglądało to elegancko, tylko dziwnie nie na miejscu. Część panienek miała bardzo ładne sukienki, a część preferowała styl niezobowiązujący, letni, ale prawie wszystkie bez względu na poziom starań, przypominały mi Myszki Mini w tych nieszczęsnych rękawiczkach, które optycznie powiększały im dłonie.

Razem z nimi pojawili się oczywiście chłopcy i tutaj przeżyłam coś w rodzaju szoku. 
Przede wszystkim 90 procent tancerzy wygladała jak klony, (beżowe spodnie, granatowe marynarki). Coś koszmarnego, jak scena z jakiegoś horroru.
Nie wiem, gdzie oni kupowali te marynarki, ale nawet guziki były identyczne.
Co ciekawe i tutaj polecę w duchu rasistowskim, ponieważ siedzieliśmy na ławeczce do początku zajęć, mogliśmy zauważyć, że wszyscy uczestnicy byli biali z wyjątkiem 10 chłopców, pięciu Latynosów i pięciu Azjatów, (tak mniej więcej oczywiście).
Co ciekawe, nasz syn i ta dziesiątka, wyróżniała się na tle reszty. 
Junior, bo miał kamizelkę zamiast marynarki, a reszta niedopasowanych kolegów ubrana była w stylowe jednokolorowe garnitury.
Stwierdziłam, że jak na jeden dzień to mi wystarczy takich wrażeń i po odbiór Juniora wypchnęłabym męża samego. 

I oto wrócił do domu bohater wieczoru, Travolta i Barysznikow w jednym, mój syn. Zamarłam w oczekiwaniu na bezpośrednia relację połączoną z prezentacją.
Już na tym etapie musiałam zacząć zbierać szczękę z podłogi, nie dlatego, że upadłam podczas tańca w kuchni, tylko z powodu zdziwienia.
Okazało się, że owszem dzieciaki tańczyły w parach, ale trzymając się za ręce, (a gdzie nauka nieśmiertelnej "ramy"?)
Syn odtańczył ze mną układ na na zasadzie "kółko graniaste", ale najważniejsze, że buty go nie obtarły i wrócił bardzo zadowolony. Pomysł z kamizelką okazał, się trafiony, większość kolegów, albo upociła się w marynarkach jak prosiaczki, albo najpierw się upociła, a potem je zdjęła, myślę, że efekt końcowy raczej średnio zachęcający.

Emocje ze mnie opadły, a intuicja zrelaksowała się, że tym razem poległa na całej linii.
Zamyśliłam się, z tego co pamiętam z czasów kiedy uczyłam się tańczyć, to od odpowiedniej postawy i trzymania partnera, czy partnerki zawsze zaczynało się właściwą naukę. 
Najwyraźniej takie rozpasanie ma miejsce tylko w Europie, w Stanach obowiązuje dystans i białe rękawiczki.

1 komentarz: