niedziela, 29 września 2019

Gimnazjalny szok, czyli powiało wiedzą

Jestem w szoku, (edukacyjnym, a w dodatku pozytywnym). Oto bowiem doświadczyłam "otwartych dni" w gimnazjum, co z kolei otworzyło mi oczy na metody edukacyjne po opuszczeniu murów podstawówki i można powiedzieć, że w związku z tym dostałam świnkowego wytrzeszczu.
Byłam przekonana, że mam już mniej więcej wyobrażenie jak działa amerykański system kształcenia, a tu niespodzianka.
Cała procedura wygladała identycznie, jak w liceum, 3 godziny miotania się między salami, poznawania nauczycieli i zapoznawania się z podstawą programową.


I tu muszę przyznać lekko mną wstrząsnęło, mianowicie okazało się, że porównując ogólnie grono licealne z gimnazjalnym, zdecydowanie wyższy poziom przedstawia sobą  to drugie.
O ile w liceum widać, że przedmioty ścisłe są na zdecydowanie wyższym poziomie, o tyle w gimnazjum wyrównany, bardzo przyzwoity poziom trzymały raczej wszystkie przedmioty solidarnie.
Najbardziej to było widoczne na angielskim. Junior, mający zajęcia dla obcokrajowców, jako jednostka cały czas poznająca język, ma do przeczytania następujące pozycje:
„Harry Potter", "Romeo i Julia", "Zabójstwo prezydenta Lincolna", "Drakula", "Dziennik Anny Frank" i jeszcze trzy tytuły, które mi umknęły, fantastyka, dokument o niewolnictwie i coś humorystycznego.
W porównaniu do tej listy trzy pozycje u córki maturzystki wyglądają żałośnie. Prawdopodobnie Shakespeare'a, potraktują ulgowo, ale mimo wszystko dobór i ilość lektur robi wrażenie, (córkę też lekko zatchnęło).



Podobnie wyglądała prezentacja programu geografii, która tutaj nazywa się "social study", czyli w wolnym tłumaczeniu nauki społeczne. Jakby się nie nazywało, całe szczęście, że istnieje, bo już się martwiłam, że będę musiała Juniora uczyć sama, żeby nie przynosił wstydu rodzinie.
Z kolei cała reszta, elementy biologii, chemii i fizyki, czyli mieszanka wybuchowa nazywa się "science", czyli po prostu nauka, (ktoś długo nad tym musiał myśleć).
Nie wnikając w nazewnictwo, proponowane tematy robią wrażenie. 
Mnie osobiście uszczęśliwiła już sama geografia, ponieważ tuż przed nią wylądowałam na tajemniczych zajęciach.


Według planu to coś nazywało się bardzo ambitnie "consumer science", czyli w wyluzowanym tłumaczeniu nauka o konsumowaniu, (spożywczym).
Okazało się, że to były lekcje gotowania z ekstra bonusem, polegającym na nauce obsługiwania pralki.
Stwierdziłam, że jak już się dziecko wymęczy na innych przedmiotach, to będzie się mogło zrelaksować piorąc lub gotując.
W domu też mu mogę regularnie przygotowywać takie sesje odprężające, bo mnie już wystarczająco zrelaksowały.


Po usłyszeniu szeregu zachwytów pod adresem Juniora, kilku konstruktywnych porad i sugestii, po trzech godzinach, jako jedna z ostatnich wyczołgałam się ze szkoły.
Byłam już tak nieprzytomna, że mało brakowało, a musiałabym spędzić noc w szkole, bo pochrzaniły mi się kierunki i znalazł mnie odwodnioną, bardzo sympatyczny pan koordynator, (w moich czasach to był pan woźny), pochodzenia włoskiego. 
Uratował mnie i pełen galanterii odprowadził do wyjścia, być może obawiał się, że nie trafię, ale i tak zapałałam do niego gorącym uczuciem sympatii i wdzięczności.
Na zewnątrz, w ciemności znalazłam męża, co było o tyle łatwe, ponieważ oprócz niego  nie było nikogo innego.



Dotarł wreszcie z pracy i najwyraźniej stwierdził, że trzeba odnaleźć żonę, bo a nuż nerwy mi puściły i trzeba będzie nieobliczalną kobietę wykupywać za kaucją.
Przyjechaliśmy do domu w stanie lekkiego wycieńczenia i odwodnienia.
I jak już trochę do siebie doszłam, zaczęłam się zastanawiać, jak to jest możliwe, że dzieciaki, które mają taki ambitny program w gimnazjum, (3 lata), potem w liceum zachowują się jakby właśnie skończyły podstawówkę, (warunkowo),


I chyba wiem na czym polega problem. W Stanach wszystkie przedmioty opierają się na tak zwanym systemie blokowym, czyli na przykład, określone tematy z algebry trwają semestr, potem przerwa na geometrię, potem przerwa, na rachunek prawdopodobieństwa itd. Czasami jest to semestr, czasami dwa, a zdarzają się nawet ćwiartki. Podobnie jest w przypadku całej reszty przedmiotów. Mówiąc prosto, po zaliczeniu określonego tematu, zapomina się o nim.


Także jeżeli przekażą dzieciakom w gimnazjum podstawy geografii, a potem zrobią paroletnią przerwę, to właściwie można sobie darować stwierdzenie, że młodzież dysponuje jakąkolwiek wiedzą geograficzną, chyba, że rodzice cisną. 
Od razu rozwieję wszystkim złudzenia, cisną tylko nieliczni.
Prawdopodobnie, gdyby moje dzieci nie urodziły się w Europie i nie spędziły tam sporego kawałka swojego dzieciństwa, uważałyby podobnie jak ich amerykańscy koledzy, że Azja graniczy z Australią, a Meksyk leży w Ameryce Południowej, (autentyczne fakty, jeden z gimnazjum, drugi z liceum).



W Polsce jak we wczesnych latach dzieci zaczynają na przykład, naukę biologii czy geografii, to potem to się za nimi ciągnie jak flaki, aż do matury. Inna sprawa, że nie każdy lubi flaki, ale za to po maturze statystyczny Polak, (bardzo lubię to określenie), ma zupełnie przyzwoitą wiedzę, dotyczącą geografii świata i ogólnej budowy ciała człowieka.
Zwłaszcza, że my Polacy lubimy wiedzieć więcej, albo co najmniej tyle samo co lekarze.


W amerykańskim liceum oprócz przedmiotów ścisłych i języków, (też nie zawsze niestety), cała reszta przedmiotów leży i kwiczy. 
Przepraszam, oprócz sportowców, ci leżą na matach i boiskach i sapią pełni motywacji, oraz muzyków, którzy co prawda wydają straszne dźwięki, ale produkują się głównie w pozycji stojącej i siedzącej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz