wtorek, 30 kwietnia 2019

Afrykańska przygoda, czyli trochę rozrywki w stanie wojennym

Chciałoby się powiedzieć, że wróciliśmy do naszego, szarego, nudnego życia, tylko, że niestety oprócz faktu powrotu nic się nie zgadza. 
Podczas naszego pobytu w Meksyku wiosna zdecydowała się eksplodować, nie interesując się specjalnie niskimi temperaturami. 
W efekcie jest cały czas rześko, ale pięknie, drzewa i krzaki kwitną, a kolory aż się proszą o uwiecznienie na płótnie lub w systemie cyfrowym, w zależności od posiadanego sprzętu, bądź talentu.
I o ile kolory przywitałam z prawdziwą radością, to nie miałabym nic przeciwko odrobinie nudnej rutyny, a tej niestety zabrakło.

Za duży przeskok emocjonalny, niedługo pewnie o tym napiszę, ale nie teraz. 
Zdążę, bo nie wygląda na to, żeby coś się tutaj miało w tej materii zmienić.


Jakiś czas temu nagięłam jedną z reguł, które sama stworzyłam, żeby nie przesadzać z elementami autobiograficznymi i opisałam moje przygody w Szkocji.
I tak, walcząc z migreną pomyślałam sobie, że może nadszedł czas na opisanie innej przygody z mojego życia.



Stany Zjednoczone nie są bowiem moim, pierwszym, długofalowym pobytem z dala od Ojczyzny, pierwszym była Algieria.
I zdecydowałam, że trochę o tym napiszę, sama jestem ciekawa co z tego wyjdzie. 
Wspomnienia dziecka, opisywane przez dorosłą kobietę, może być ociupinkę surrealistycznie.
Jak zacznę ubarwiać, to do pionu sprowadzą mnie rodzice, którzy byli tam razem ze mną i w razie czego będą przeprowadzać na bieżąco korektę merytoryczną.

Swojego czasu Joanna Chmielewska, umieściła akcję jednej ze swoich powieści, właśnie w Algierii, bo również miała możliwość zwiedzić "na dziko" ten kraj. 
Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie zmyślam i faktycznie tam byłam, a reszta Czytelników będzie mi musiała uwierzyć na słowo. 
Przysięgam, że jak zacznę kiedyś tworzyć fikcję, uczciwie wszystkich uprzedzę.

Moja rodzina wylądowała w Algierii, jak chyba każda "za chlebem". I o ile w obecnych czasach nie jest to jakiś specjalny wyczyn, to moi rodzice zmuszeni rodzinną sytuacją ekonomiczną, zdecydowali się na wyjazd w samym środku stanu wojennego, (żeby nie było za łatwo).

Tutaj zamieszczę krótki opis sytuacyjny, bo a nuż czyta mnie też trochę młodsze pokolenie, któremu to się może przydać w celu poszerzania horyzontów, (zawsze można pomarzyć).


Granice są zamknięte, nikt nie ma paszportów na własność, w sklepach pustki, jedna tabliczka czekolady na miesiąc, godzina policyjna, czołgi na ulicach, internowania i wszędzie upojne kolejki po pralki, masło, na papierze toaletowym skończywszy.
I na koniec tego opisu historia. 



Mój Dziadek, któremu przyszło wchodzić w dorosłość razem z początkiem Drugiej Wojny Światowej i miał tę wątpliwą przyjemność doświadczyć wszystkich zawirowań historycznych, całe życie czekał na zmianę ustroju i słuchał regularnie radia Wolna Europa. 
Za samo słuchanie tej stacji można było na zawsze pożegnać się z wolnością, Europą i rodziną. 
W celach konspiracyjnych i praktycznych, żeby rodzina mogła spać, słuchał radia zawsze w wielkich, czarnych słuchawkach, wyglądając prawie jak pilot bombowca w koszuli nocnej.



Ranek, ciemno, zimno, byłam u dziadków i spałam w pokoju z Babcią. 
Nie zapalając światła Dziadek stanął w drzwiach i pamiętam dokładnie co do słowa, co powiedział do Babci:

"Alu, znowu wojna!"


Tak zaczął się dla mnie stan wojenny, do teleranka jeszcze było trochę czasu.
Można powiedzieć, że byłam chyba jednym z niewielu dzieci w Polsce, których brak niedzielnej bajki nie zaskoczył.



Kiedy opadły emocje i nikt z rodziny nie został aresztowany, chociaż Babcia, najwyraźniej nie zapominając czasów młodości, ściągała uparcie do domu ulotki Solidarności, moi rodzice postanowili udać się na kontrakt, (zagraniczny).
Wybór nie padł na Algierię, bo tęskniliśmy za odrobiną egzotycznych emocji, tylko ją dostaliśmy, a wtedy brało się co dawali i nikt nie dyskutował tylko dziękował.
Może dlatego moje pokolenie nie jest wystarczająco asertywne.


Najpierw pojawił się "mały" problem, który jakoś nikomu wcześniej nie przyszedł do głowy, mianowicie, że mój Tata będzie musiał wykładać na wyższej uczelni po francusku, języku którego kompletnie nie znał.
Gdyby jechał do kopania rowów, byłoby mu łatwiej, a tak rozpoczął intensywną naukę języka. 
Z tego co pamiętam miał parę miesięcy, wszędzie walały się książki i sterty papierów w języku, który dla mnie również był zupełnie obcy. 
Za to Mama posługiwała się nim bardzo ładnie, tylko, że nie miała prawa tam pracować.
Nie wiem jak Tata to zrobił, ale jak przyszła pora zdał obowiązkowy egzamin. 
Ówczesne władze wyluzowane nie były i tylko tak mógł dostać pozwolenie na wyjazd.


W praktyce wyglądało to tak, w Polsce wojna, a mój Tata ma zamiar zabrać rodzinę w nieznane na inny kontynent, gdzie moją Mamę i mnie natychmiast porwą do haremu. 
Wybór wprost idealny, biedny Dziadek to odchorował. 



Z Polski na wyjazd załapała się cała grupa, tak zwanych Kooperantów i co ciekawe była koedukacyjna. 
Jestem pewna, że przez cały czas pobytu mój Tata dziękował Bogu, że nie jest kobietą.



I tutaj mały wtręt polityczny, jeżeli ktoś myśli, że wysyłanie za granicę Polaków z przyjacielskim, anonimowym donosicielem to była fikcja literacka, jest w błędzie, zawsze był "opiekun".
W naszej grupie była przynajmniej jedna, taka, osoba, tylko brakowało jej trochę intelektu, żeby tan fakt utrzymać długo w tajemnicy. 
Moi rodzice byli przekonani, że na pewno był jeszcze ktoś, kto do końca się nie ujawnił i miał oko i ucho na wszystko.

Moi rodziciele zdecydowali się na wariant bezpieczny, Tatuś został wysłany najpierw sam, żeby zobaczyć, czy w Afryce da się przeżyć dzień, wyszlifować język i przylecieć do nas po sześciu miesiącach. Mama w tym czasie miała toczyć boje o paszporty i dawać łapówki w rożnych sklepach, żeby zdobyć namiocik, materacyk dmuchany, komplet krzesełek i inne tego typu dobra luksusowe, bo a nuż uda nam się zobaczyć trochę dzikiej Afryki. 
Na ziemi i pod gołym niebem, mimo socjalistycznych realiów życia, nocować nikt nie chciał.


Nadszedł dzień wylotu. Tutaj również mały opis, to były czasy, kiedy nasz LOT posiadał tylko samoloty od Wschodniego Brata, nazywane pieszczotliwie: "latającymi trumnami".
Okęcie wyglądało zupełnie inaczej, a jak ktoś chciał się ponapawać latającymi samolotami i pomachać rodzinie, to stał na tarasie widokowym, na zewnątrz i łapał zapalenie płuc.



Mój Tatuś zapakował wszystkie, możliwe słowniki francuskie i wsiadł do samolotu, (po raz pierwszy w życiu), a ja z Mamą stałyśmy na tarasie i machałyśmy z oddaniem. 
Sześć godzin później oddanie nam trochę osłabło.
Samolot z pasażerami stał na płycie, centralnie przed tarasem widokowym, na którym płakały rzewnie przyszłe wdowy i sieroty i brakowało tylko księdza, odprawiającego na odległość Sakrament Ostatniego Namaszczenia.
Najbardziej widowiskowe było, jak z wnętrza maszyny wypadła wielka, czarna rura i ekipa techników ją spawała na naszych oczach.


Wreszcie samolot wystartował, szarpnęło nim w powietrzu, jakby zaraz miał spaść, (nie spadł) i odleciał.

I to były czasy, (tutaj znowu trochę orzeźwiającego przypomnienia), kiedy nie było komórek, internetu, listy do i z Algierii jeżeli dochodziły to po paru tygodniach lub miesiącach. 
Kontakt telefoniczny między wojewodztwami był wyzwaniem, a międzykontynentalny, czymś nie tylko absurdalnie drogim, ale również czystą abstrakcją i właściwie jedyną formą komunikacji jaka pozostawała był telegram. 
Szybki, ale śmiertelnie niebezpieczny, bo za każdym razem cała rodzina, miała stan przedzawałowy, że ktoś umarł.

Najpierw przyszedł telegram, że Tatuś wylądował w jednym kawałku, a po paru tygodniach list.
List, jako, że nie zawierał treści wywrotowych, nie był zamalowany na czarno, co potem się często zdarzało.
Okazało się, że w samolocie też było ciekawie. Oczywiście dość szybko wszyscy się zorientowali, że spawają im podwozie. 
Wiadomo, że nic tak nie nastraja do lotu, jak wizja rozpadającego się samolotu.
Dzieci dostały histerii i zostały wyprowadzone na powietrze, (siedziały sobie na betonie). 
Dorośli histerii dostać nie mogli, bo się bali i nie chcieli iść do więzienia, więc się modlili, (w myślach, żeby nie iść do więzienia, to było wtedy dość popularne miejsce). 
Jeden pan przewrócił się razem z fotelem, bo okazało się, że siedzisko nie było przykręcone przez rosyjskich fachowców, grzecznie przeprosił za kłopot i zmienił miejsce.

W końcu wystartowali. W stolicy Algierii, Algerze, znajduje się wielka rzeźba, wygląda jak stylizowane liście palm (betonowe), pilot chcąc podnieść morale pasażerów, zwrócił uwagę na wielki pomnik, dodając, że podobno zaprojektował je Polak.


Wszyscy karnie zachwycili się pomnikiem, ale przede wszystkim faktem, że udało im się dolecieć.
Samolot zrobił ładne kółko i usiłował wylądować, a tu niestety nie wysunęło się podwozie. 
Jeszcze sześć razy wszyscy musieli podziwiać wielkie palmy, podczas prób lądowania. 
Za ostatnim razem pilot powiedział, że nie ma więcej paliwa i spróbuje ostatni raz, zasugerował zostawienie listów pożegnalnych, (i to nie jest sarkazm tylko fakt).
Spróbował i wysunęło się podwozie praktycznie w ostatnim momencie.

Tak zaczęła się afrykańska przygoda mojego Taty, w tym samym liście napisał, że przylatuje po nas w zimie, za pół roku i jeżeli to przeżyje, to do Algierii pojedziemy samochodem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz