wtorek, 23 kwietnia 2019

Polakos i Gringos, czyli stosunki międzynarodowe

Zostawię na chwilę florę i faunę meksykańską, a skupię się na mieszkańcach Meksyku, w związku z tym to będzie bardzo subiektywna opinia, a w dodatku niepełna, bo zwiedziliśmy tylko mały kawałeczek tego sporego kraju.

Obiektywnie Meksyk to piękny kraj i tutaj jakbym się nie starała, to nie uniknę banałów. Jest kolorowy, rozśpiewany i w typowo latynoskim duchu emocjonalny.
Jednocześnie jest bardzo niebezpieczny i pełen kontrastów, obok wypasionych rezydencji kulą się rozpadające domki nadające się do natychmiastowej rozbiórki, w których na przekór wszystkiemu żyją całe pokolenia.


Z tego co udało mi się dowiedzieć Półwysep Jukatan należy do tej przyjemniejszej i zdecydowanie bezpieczniejszej części kraju. Najgorzej jest podobno przy granicy ze Stanami, tam królują kartele, wszystkie możliwe rodzaje przestępczości mniej i bardziej zorganizowanej, a prawdopodobieństwo porwania jest większe niż wystąpienie problemów gastrycznych po piciu wody z kranu.


Niewątpliwie władzom zależy na bezpieczeństwie, zwłaszcza turystów, którzy bardzo wydajnie podnoszą produkt krajowy brutto.
W naszym hotelu rezydowali panowie ochroniarze 24 godziny na dobę. Spacerowali sobie, stali pod palmami na plaży i zawsze wesoło wszystkich pozdrawiali.



Podczas wypadów do miasta, z kolei natknęliśmy się na wojsko i policję pod bronią. Chłopaki wyglądały tak jakby do poważnego uszkodzenia jakiegoś bandziora potrzebowali tylko jednej ręki. 
Strach pomysleć co mogliby zrobić dwiema i tym, całym arsenałem, który dźwigali.
Raz taka dwunastoosobowa ekipa ze strzelbami jak na nosorożce, przedefilowała przez plażę.
Jestem przekonana, że jeżeli ktoś w okolicy miał ochotę podwędzić komuś na przykład ręczniczek to mu od razu przeszło, wręcz był gotowy oddać swój razem z olejkiem do opalania w komplecie.

Podziwiając te pokazy siły, zastanawialiśmy się z mężem, czy oni tak sobie chodzą w celach rekreacyjno-prewencyjnych, czy faktycznie żyjemy w błogiej nieświadomości jak dookoła jest niebezpiecznie.


Po moich perypetiach remontowych z całą gromada Latynosów, (Meksykanów również), nie miałam żadnych złudzeń ani oczekiwań odnośnie tubylców.
Pocieszyłam się myślą, że remontować nic nie będę, a w najgorszym razie nie wyjdę z wody, w formie protestu przez cały czas pobytu.
Tymczasem powtórzyła się sytuacja analogiczna jak na Barbadosie. 
I tam i w Meksyku, tubylcom udało się zachować towar deficytowy - godność, z którego Ameryka odziera ich w momencie przekraczania granicy w trybie natychmiastowym.



W Stanach traktuje się ich jak obywateli drugiej kategorii, oddelegowując głownie do prac fizycznych i widać, że odbierają takie traktowanie, (i słusznie), jako degradację.
W Meksyku, gdzie są u siebie, wykonują te same czynności i nie ma kompletnie żadnego znaczenia, czy gotują, sprzątają pokoje czy pracują umysłowo, nie ma w ich oczach tego cienia beznadziei, który tutaj widzę praktycznie cały czas.



W związku z tym zaczęłam się zastanawiać dlaczego wyjeżdżają do Stanów, bo jednak argument poprawy warunków życia, edukacji czy lepszej opieki medycznej zupełnie do mnie nie przemawia.
Życie w Ameryce jest bardzo drogie, podatki zjadają nawet względnie zamożnych, a dostęp do edukacji, podobnie jak i opieka medyczna uzależniony jest od dochodów, (wysokich).
Nie wierzę, że Meksykanie w Stanach mają lepsze życie niż w Cancun.


Ale tutaj właśnie wyszła na jaw moja ignorancja, bo o ile życie w okolicach turystycznych wygląda zachęcająco, to w innych rejonach Meksyku już tak nie jest i matki mając do wyboru, czy ich syn ma żyć, czy mordować, a córka nie żyć, czy być prostytutką, nie zastanawiają się, pakują rodziny i przyjeżdzają do kraju, który nigdy ich nie zaakceptuje i nie będzie ich ojczyzną.
I może bez godności i tęskniąc całe życie za domem, ale doczekają wnuków.


Bardzo polubiłam "naszych" Meksykanów. Nie wiem czy dlatego, że mieliśmy szczęście i trafialiśmy na sympatycznych ludzi, czy też dlatego, że spora ich część miała w sobie domieszkę krwi Majów, była w stanie porozumiewać się w tym języku, w związku z tym trochę różnili się od reszty populacji.
Na pewno nie miały z ich nastawieniem do nas nic wspólnego napiwki, bo nie opłacaliśmy całej załogi wielkiego hotelu.
Spędzaliśmy sobie bardzo przyjemnie czas w okolicy naszego pokoju, bajeranckiego basenu i pięknego, otwartego Oceanu.
Błogość trwała do czasu, ponieważ po paru dniach dojechali nowi goście.



Tutaj będzie mała dygresja, tyle się mówi, że Polacy, Rosjanie i inne wschodnie nacje nie umieją się zachować. Kombinacja skarpetek i sandałów przeszła już wręcz do historii.
Otóż ja się z tą opinią nie zgadzam. Na przestrzeni ostatnich lat, podczas wakacji w rożnych hotelach spotykałam turystów z całego świata.
Uogólniając oczywiście, najgorzej zachowywali się Anglicy, a zaraz po nich Niemcy.

Widziałam Rosjan popijających sobie wódkę do śniadania i Anglików krzyczących w basenie i walących piłkami na oślep w dzieci. 
Słowo honoru bardziej cywilizowani byli Rosjanie.

I oto pod koniec naszego pobytu, w nasz błogostan wdarł się nowy turnus. Najpierw zameldowali się koło nas Anglicy i krzyczeli praktycznie bez robienia przerw na oddech.  Z czystej ciekawości obserwowałam kiedy zachrypną, poddałam się po 3 godzinach i przenieśliśmy się na plażę, gdzie było bardzo miło, pan ręcznikowy zorganizował nam leżaczki, parasol i stoliczek, palmy organizować nie musiał, bo na szczęście już stała.

Ocean szumiał i skutecznie zagłuszał brytyjskich wyjców. Następnego dnia z przyczyn logistycznych, poproszono nas, żebyśmy poszli sobie zjeść obiad wyjątkowo w innej restauracji, trzeba trafu znajdującej się przy drugim basenie, który miał bar w wodzie. 
I tu rozwydrzeni spokojem, obcowaniem z naturą i sympatycznymi ludźmi, przeżyliśmy wstrząs.

Przede wszystkim, w tym miejscu leciała na okrągło muzyka, bo najwyraźniej basen przewidziany był dla turystów bardzo młodych i rozrywkowych. 
Przeboje leciały jeden za drugim, skutecznie zagłuszając i myśli i szum fal, (co wydawało się prawie niemożliwe).
Po czym nadeszła druga grupa, tym razem Amerykanów, którzy krzyczeli  tak głośno, że zagłuszyli wszystko inne

Siedzielismy przy stole starając się zjeść w tempie ekspresowym, bo po pierwsze nie słyszeliśmy co do siebie mówimy, a po drugie słyszeliśmy niestety co mówią amerykańscy goście.
Chociaż oni właściwie nie rozmawiali tylko wydawali odgłosy jak zwierzęta w dżungli, (te wyjątkowo prymitywne).
I wtedy zaczęłam obserwować jak przebiegają interakcje pomiędzy nimi, a obsługą hotelową.
Kelnerzy byli dla nich uprzejmi, ale trzymali się na dystans. Nawet w ich, własnym kraju Amerykanie traktowali ich bez szacunku, nawet nie zadając sobie trudu, żeby zachować pozory.

W odróżnieniu od naszych relacji z potomkami Majów. 
Od momentu kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy Polakos i dodatkowo nasza piękna, blond tłumaczka konferowała sobie z nimi po hiszpańsku zapalali do nas sympatią i można to było poczuć. 
Oni nam nie tylko serwowali posiłki, oni z nami rozmawiali, serdecznie i z szacunkiem.

Tematem bardzo popularnym w Stanach i wykorzystywanym zarówno przez poważne jak i rozrywkowe media, jest budowa Muru na granicy z Meksykiem.
Powiem szczerze, gdyby Meksyk był bogatszym krajem, na ich miejscu sama zbudowałabym taki mur, żeby ograniczyć napływ amerykańskich turystów.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz