niedziela, 21 kwietnia 2019

Meksykańska święconka, czyli pięknie i świątecznie

Muszę trochę zaburzyć porządek chronologiczny, bo nie skończyłam jeszcze opisywać wszystkich naszych przygód, kiedy dogoniły nas Święta Wielkiejnocy.
W związku z tym zrobię mały skok w czasie i dzisiaj będzie o sile ducha, mocy tradycji i co najważniejsze wierze.

Odkąd pamiętam chodzę święcić jajka, nie jestem pasjonatką malowania jajek, czy wyrafinowanego strojenia koszyka, tak naprawdę ma dla mnie znaczenie samo błogosławieństwo.
Dlaczego akurat to konkretne, nie wiem.
Ze stoickim spokojem znoszę tłumy ludzi i koszyków i bez względu na hałas zawsze udaje mi się usłyszeć słowa księdza.
Pamiętam raz nie udało mi się, bo obok mnie stała rodzina z malutkim dzieciakiem, który specjalnie nie był zainteresowany ceremonią i zagłuszył wszystko swoim wokalem.
Poczekałam na następna "rundkę" święcenia, a razem ze mną lekko zdezorientowana rodzina, która polana wodą święconą czuła się już gotowa do świętowania.

I teraz okazało się, że wracamy z Meksyku w Wielką Sobotę, wylot w środku dnia, a więc zdecydowanie za późno na święcenie w Stanach
Właśnie z tego powodu wzięłam ze sobą cukrowego baranka, postanawiając na miejscu zadbać o resztę święconki.
Wychodziłam z założenia, że jajka, sól i kawałek chleba znajdziemy wszędzie.
Dodatkowo wiązałam duże nadzieje z faktem, że Meksykowi religia katolicka obca nie jest i uda mi się znaleźć otwartego na prośby księdza.

Zakupiłam bardzo meksykański, kapeluszopodobny, pleciony koszyczek i malutki kubeczek na sól i na tym skończyły się moje sukcesy.

Najpierw rozpadł się baran. Upał biedaka wykończył na amen. 
Od razu stało się jasne, że dlatego w Meksyku cukrowe barany nie mają wzięcia.
Zmobilizowałam się, moje uzdolnione manualnie starsze dziecko zasugerowało kurację wodną.
Całe szczęście, że głowa barana jakoś się uchowała, resztę przy użyciu wody ulepiłam od nowa.
Baranek zaczął się prezentować zupełnie nieźle, do momentu kiedy następnego dnia po wyschnięciu, dobrały się do niego oszalałe ze szczęścia mrówki.
Już nieźle wkurzona, oczyściłam barana i zapakowałam go do hermetycznego woreczka.
Następnie rozpoczęliśmy starania o jajka i sól. 
Najpierw trafiliśmy w  hotelu na sól z ryżem, gdzie ryżu było więcej niż soli. 
W końcu córka zdobyła parę torebeczek czystej soli, pilnowałam ich prawie jak złotego proszku.

Pozostała sprawa jajek. Ci biedni Meksykanie stali jak słupy soli i słuchali wykładu naszej córki, (Dzięki Ci Boże za jej znajomość hiszpańskiego), o wielkanocnych zwyczajach Polaków, gdyby nie ona jak nic mielibyśmy jajecznicę w koszyku.
Przysięgli, że jajka ugotują na twardo i zaserwują podczas naszego ostatniego śniadania tuż przed planowanym wylotem.
Mieliśmy dwie godziny na przygotowanie święconki, skończenie pakowania i znalezienie kościoła, (razem z księdzem oczywiście).

Koszyczek wyszedł pięknie. Naturalne dekoracje już miał, w środku zgodnie z planem pierwotnym znalazły się jajka, baran wersja ulepszona, sól, bułeczka i mała babeczka.

Zaproponowano nam mały spacerek do pobliskiego kościoła. Dusza mnie tknęła i zarządziłam taksówkę, okazało się, że ten pobliski kościółek jest kawał drogi od hotelu.
Na domiar złego ksiądz chwilowo rezydował w innym. 
Złapaliśmy następną taksówkę i kazaliśmy się zawieść do drugiego kościoła.
Kościół nie licząc dwóch osób był kompletnie pusty. 
Trzecia osoba, ubrany po cywilnemu, szczupły, szpakowaty pan około pięćdziesiątki najwyraźniej pilnował porządku.

Zostawiłam chwilowo męską część rodziny i powlokłam, moją, biedną córkę w celu łapania księdza.
Księdzem okazał się, szczupły facecik, którego wzięłam za ochroniarza, z bliska faktycznie miał koloratkę i coś takiego w oczach, że bez względu na brak znajomości języka chciało się z nim rozmawiać o wszystkim.
Jego angielski był niewiele lepszy od mojego hiszpańskiego. 
Na szczęście moja osobista tłumaczka ogarnęła sytuację.

Możliwe, że Padre nie był poliglotą, ale duchownym był z prawdziwego zdarzenia. 
Wiedział o co mi chodzi, aczkolwiek w tym rejonie takie błogosławieństwa wielkanocne nie są praktykowane.
Poprosił, żebyśmy poczekali i znikł w zakrystii. Pojawił się po kilku minutach z wysłużoną księgą modlitw i przeprosił że pomodli się po hiszpańsku.

Stanęliśmy przed ołtarzem, sami w pustym kościele. Najpierw pobłogosławił naszą rodzinę i nie potrzebowałam znajomosci języka hiszpańskiego żeby zrozumieć treść, a potem poprosił żebym wyciągnęła przed sobą nasz koszyczek i trzymając nad nim rękę pobłogosławił go rownież.

Poprosiłam o wodę święconą, przyniósł nam butelkę, w desperacji wykonałam zamaszysty ruch imitujący święcenie, uśmiechnął się serdecznie, znikł na chwilkę i wrócił z kropidłem.
Nie zgodził się na przyjęcie żadnego datku na rzecz kościoła.

Nasze polskie, "grupowe" święcenie ma swoją radosną atmosferę, ale myślę, że każdy powinien chociaż raz w życiu doświadczyć tego, co przydarzyło mi się w Meksyku.
Błogosławieństwo tego księdza, którego prawie nie rozumiałam, było wyczuwalne w powietrzu i miało prawdziwą moc.
Myślę, że każdy bez względu na przekonania religijne czy ich brak, byłby w stanie je poczuć.
Bo wiara w dobro jest tylko jedna.

1 komentarz: