środa, 24 kwietnia 2019

Hasta la vista Mexico, czyli z przyjemnością wpadnę na powtórkę

Nadszedł czas wielkich podsumowań i wszyscy członkowie mojej rodziny solidarnie stwierdzili, że to były super wakacje. W pewnym momencie straciłam nawet rachubę czasu i byłam przekonana, że mamy sierpień, a nie kwiecień. 
Tak się wyluzowałam i oderwałam od rzeczywistości.

Końcówka naszego pobytu obfitowała za to w szereg rozrywkowych wydarzeń.

W Wielki Piątek na przykład, w części hotelu urządzono wesele ze wszystkimi możliwymi szykanami. Państwo młodzi w bieli, panna młoda miała welon na kilometr, sombrero Pana młodego, aż lśniło, muzyka i gorące pląsy na całego.
Normalnie urządzanie wesela w piątek nie byłoby niczym szokującym, ale po raz pierwszy widziałam taką imprezę w Wielki Piątek.
Swoim zainteresowaniem wzbudziłam sensację i w trakcie kolacji, sympatyczny, okrąglutki kelner chichotał jak nastolatek, tłumacząc mi, że w Meksyku ślub można brać cały rok, a impreza trwa na ogół do niedzieli.

W trakcie trwania imprezki zaczął lać deszcz, nie zimny, ale tak obfity, że praktycznie nie było przerwy między kroplami, tylko leciała na na nas ściana ciepłej wody.
Akurat przemieszczaliśmy się z mężem po uroczych alejkach. Podchodząc zdroworozsądkowo do problemu, szliśmy wolno, bo jednak woleliśmy przemoknąć niż poślizgnąć się i coś sobie złamać.

Dookoła nas pustka, bo wszyscy się pochowali, huk deszczu i nagle za plecami wyrósł nam wielki facet, lekko mnie zatchnęło, niby ochrona wszędzie, ale takie trochę to było mało komfortowe. 
Pan najpierw przeprosił, że prawie spowodował u mnie mały atak serca, a następnie dał nam olbrzymi parasol. 
I jak tu nie lubić tych Meksykanów ? 
Widziałam go tylko raz, nie był naszym zaprzyjaźnionym kelnerem, nie zrobił tego dla napiwku, tylko po prostu dbał o gości.

A teraz trochę o wdzięczności gadów. Nasza hotelowa iguana Maurycy, w momencie pojawienia się krzykliwego turnusu zniknęła bez śladu. Zmartwiliśmy się, że coś mu się stało. 
Dwa dni przed wylotem Maurycy się szczęśliwie odnalazł. Znalazł sobie nową miejscówkę, trochę bliżej nas, dodatkowo przyprowadził kolegę, olbrzymiego. 
Kumpel otrzymał imię Leopold i odtąd zwierzaki wylegiwały się razem i wszystko byłoby w porządku, gdyby ci beznadziejni turyści tak nie wrzeszczeli. 
Leopold, który najwyraźniej z racji swojego wieku i ogromu niczego się nie bał, pozostał niewzruszony.

Maurycy, który sam niezłe wyrośnięty, wyglądał przy swoim, nowym kumplu jak kijanka, wpadł w popłoch i ruszył jaszczurkowym galopem prosto w tłum nieobliczalnych plażowiczów.
Na ten widok wystartowały za nim jak psy wyścigowe trzy osoby, kelner, pan opiekun plażowy i moja córka.
Wyglądało to dość intrygująco, na przodzie pędziła jaszczurka, a za nią dwóch śniadych facetów, wyjątkowo jak na Meksykanów wyrośniętych i jedna dziewczyneczka z powiewającymi blond włosami.

A ja patrzyłam jak ten durny Maurycy lada moment straci życie. No i kto dopadł pierwszy oszalałą ze strachu iguanę ? Oczywiście, moje dziecko, praktycznie wyrwała ją spod nogi jakiegoś idioty, ratując ją tym sposobem przed śmiercią, lub trwałym uszczerbkiem na zdrowiu.
Niestety, nikt jej nie uczył jak należy trzymać spanikowaną jaszczurkę i Maurycy ją podrapał i lekko ugryzł w palec.
Na ten widok z kolei panowie hotelowi o mało nie stracili przytomności ze strachu, co ja z nimi zrobię, pozwę, ewentualnie spowoduję zwolnienie z pracy itd. 

Moje dziecko twardo doniosło Maurycego w bezpieczne miejsce, a potem dało dyla do pokoju, bo jak wiemy opuszki palców należą do szczególnie ukrwionych i krew zaczęła płynąć szerokim strumieniem.
Tym razem ona leciała pierwsza, a za nią ja, panów ze strachu wyhamowało, a iguana dochodziła do siebie w krzakach. W pokoju dokonałam szeregu czynności odkażająco-leczniczych, co nie było specjalnie trudne, bo zawsze wożę ze sobą całą aptekę

Urazy okazały się niewielkie, a Maurycy wrócił do Leopolda i od tego momentu nie odstępował go na krok, inteligentnie trzymając się z daleka od ludzi.
Po naszym powrocie na plażę, panowie o mało nie zemdleli z ulgi.

Cała akcja, miała jeszcze ten dodatkowy plus, że wyperswadowaliśmy juniorowi posiadanie iguany, w charakterze osobistego przyjaciela. Aczkolwiek negocjacje trwają i kto wie, może nasza rodzina za jakiś czas powiększy się o nowego członka stada, tylko może bardziej owłosionego i zrównoważonego emocjonalnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz