sobota, 20 kwietnia 2019

Tulum, czyli w krainie Maurycych

Kiedy zorganizowaliśmy naszym dzieciom wycieczkę do starożytnych ruin Majów, powiedzmy, że entuzjam był podzielony nierównomiernie. 
Córka była bardzo chętna, syn też był chętny, ale raczej zostać i moczyć kuper w wodzie.
Po krótkich negocjacjach, z których wynikało niezbicie, że żadne negocjacje z nami nie wchodzą w grę wyruszyliśmy cała rodziną do Tulum, miasta Majów.


I tutaj muszę wyjaśnić oryginalny tytuł, obiecałam go mojemu synowi, ponieważ powstał on na jego wyraźne życzenie.
Junior bowiem zapałał miłością do ruin, (czym nas zaskoczył), i ich mieszkańców i nie mam tu na myśli duchów Majów tylko iguan. 
Jaszczury w ilościach hurtowych, od małych bo naprawdę spore leżakowały na ruinach ustawiając się do zdjęć jak rasowe modelki.
Ponieważ nasz hotelowy jaszczur został nazwany Maurycym, junior potraktował starożytne miasto jako osiedle Maurycych, ignorując kompletnie nazwę Tulum, która z niczym ciekawym mu się najwyraźniej nie skojarzyła.



W oznaczony dzień o poranku wyruszyliśmy na wycieczkę, zerwanie się o świcie miało dodatkową zaletę, bo dzięki temu powstała seria zdjeć wschodu słońca nad Oceanem.
Mimo wczesnych godzin porannych upał panował już obłędny, autokar z kolei był tak klimatyzowany, że wszyscy lekko sinieli.
W bonusie dostaliśmy panią przewodniczkę, kobietę doświadczoną i konkretną. 


Pierwszą rzeczą jaką zrobiła to rozdała, nam nalepki z własnym imieniem i numerem autokaru i kazała się nimi pooblepiać, coś jak na placu zabaw dla dzieci.
Najwyraźniej w jej oczach oscylowaliśmy w grupie wiekowej, której nie należy spuszczać z oka.
Potem przedstawiła nam kierowcę i niańkę zapasową. Dwóch dziarskich chłopaków, którzy potem przez cały dzień zaganiali nas jak owce do autokaru, jak się ktoś zapuścił za daleko, albo stracił chwilowo poczytalność w sklepie z pamiątkami. 
Jak nas rozpoznawali i znajdowali pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą.


Następnie  uszczęśliwiła nas niezwykle obrazowym opisem co się może nam przydarzyć jak pogryzą nas komary w dżungli i rozdała, (odpłatnie oczywiście), specjalny ekologiczny, super skuteczny spray.
Na zakończenie westchnęła, popatrzyła na nas z litością, kazała nałożyć coś na głowy, starać się nie odwodnić i się nie zgubić. 
Wyglądało, że zwłaszcza co do tej ostatniej sugestii nie miała większych złudzeń.



Co było jasne do przewidzenia wszyscy najpierw się spryskali, jakby od tego zależało ich życie, potem kupili sobie kapelusze i obładowani wodą wreszcie zagłębiliśmy się w dżunglę.
Droga do Tulum nie wymagała maczety tylko odrobiny kondycji fizycznej, koniecznej do odbycia spacerku wybetonowaną drogą.
Na wejściu przywitała nas para sympatycznych futrzaków, coś jak owoc płomiennej miłości lisa z szopem praczem. Były to coati czyli ostronosy.


Nie jestem wielką wielbicielką ogrodów zoologicznych, aczkolwiek doceniam fakt ratowania zagrożonych gatunków. Zupełnie inaczej ogląda się nawet niespecjalnie egzotyczne zwierzaki na wolności niż wyjątkowe za kratkami.

Ciekawskie ostronosy z lekkim ADHD były tak uwodzicielskie, że spowodowały korek i cała wycieczka zachwycała się futrzakami, wychodząc ze słusznego założenia, że ruiny stały już tak długo, że kwadransik dłużej wytrzymają.

Ruiny Tulum to nie jest jedna spektakularna piramida w środku dżungli do składania ofiar z ludzi, ale pozostałości wspaniałego miasta usytuowanego na klifie. 
Mimo, że resztki zabudowań, są jedynie bladym wspomnieniem, tego jak to miasto wyglądało w czasach świetności, pozostało coś z atmosfery tamtych lat. 
Być może jest to położenie, otwarta przestrzeń, wspaniała roślinność, która jednocześnie nie przytłacza i zejście do morza. 
Co by to nie było, myślę, że swojego czasu to było dobre miejsce do życia w kraju, który ludzi nie rozpieszczał.

To pamiątka po cywilizacji, która mimo odcięcia od reszty świata miała swoich władców, religię, kalendarz i społeczeństwo, któremu do szczęścia zupełnie nie brakowało kontaktów z Europejczykami. Posunęłabym się dalej w tych filozoficznych wynurzeniach, że początek tych kontaktów był jednocześnie końcem cywilizacji Majów.

Ruiny rozciągają się na wielkiej przestrzeni, kilka budowli zachowało się w lepszym stanie jak Świątynia Boga Wiatru na klifie i w środku zamek. 
W zamku nie rezyduje żaden duch, (przynajmniej się nie ujawnia), za to przetrwało specjalne okno. Spełniało ono rolę bardzo praktycznej pogodynki, kiedy padało przez nie pod odpowiednikom kątem słońce, to był znak, że za 15 dni zacznie się pora deszczowa.


Zwiedzenie Tulum, nawet bez specjalnego wspinania się po schodach, to było wyzwanie.
Junior liczył iguany, grupowo usiłowaliśmy wyczaić żółwie bo też się kryły w krzakach, ale nam się nie udało, ja w amoku robiłam zdjęcia, a wszyscy pilnowaliśmy się nawzajem, żeby się nie zgubić, nie odwodnić i nie spotkać żadnego złośliwego komara.


Oblecieliśmy, mówiąc fachowo, cały teren, część nawet dwa razy, i wyruszyliśmy w drogę powrotną. I tutaj okazało się, że mogliśmy wrócić ciuchcią dla zdechlaków, ale doszliśmy o własnych siłach. Uczciwie przyznaję, że nie dlatego, że jesteśmy twardzielami, tylko nie wiedzieliśmy, że istnieje taka możliwość.

Następnie zrobiliśmy napad na sklepy z pamiątkami, zafundowaliśmy sobie papirusy Majów przedstawiajace nasze imiona i daty urodzin, nie byliśmy zainteresowani wyliczeniem i uwzględnieniem potencjalnej daty śmierci.


Z ostatniego sklepu wyciągnął nas nasz nianiek, który wyglądał jakby się urwał z planu filmowego o Cywilizacji Majów.
Cała grupa była odwodniona, przegrzana i obładowana oczywiście niezbędnymi pamiątkami. Wszyscy wyglądali jak homary, którym udało się cudem uciec z garnka, ale nikt nie narzekał.

Czekała na nas następna przygoda, Dos Ojos, czyli Para Oczu. 
Tak, czasami nazwy nie powinny być tłumaczone, bo tracą wiele ze swojej tajemniczości.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz