środa, 17 kwietnia 2019

Meksykańskie atrakcje, czyli mariachi, pelikany i fregaty

Po pierwszej nocy wypełzliśmy na światło dzienne w celu podziwiania okolicy. 
Najpierw okazało się, że na terenie jest kilka restauracji i trzy baseny, zwłaszcza jeden przypadł nam do serca, bo po pierwsze był najładniejszy, a po drugie znajdował się praktycznie na plaży przed naszym tarasikiem. 
Kończąc opis basenu jego tafla znajdowała się powyżej poziomu plaży i można sobie było  w nim pływać, podziwiając jednocześnie fale, albo zalec na leżaczku i podziwiać fale, mając na oku jednocześnie własne dzieci. 
Pragmatyzm, bezpieczeństwo i piękno w jednym, czyli spełnienie marzeń rodziców na wakacjach z dziećmi.
Sama plaża przypomina mi karaibskie, bielusieńki piaseczek, minimalna ilość skał i ciepła woda.


Słówko o tarasie, bo trudno go nazwać balkonem, mieszczą się na nim bowiem dwie leżanki z materacami, stół z krzesłami i dwa hamaki.
A ponieważ pokój jest na parterze, nasz syn potrzebował mniej niż dobę, żeby nauczyć się włazić do pokoju przez taras. 
Jak na razie jeszcze nikt nas nie wyrzucił na tak zwany zbity pysk, ani nie deportował, znaczy chłopaki z ochrony mają niezłe rozeznanie, gdzie kto ma prawo się włamywać.



Jest to coś co nigdy nie przestanie mnie zachwycać, siedzę sobie właśnie na leżance i daję upust mojej meksykańskiej wenie pisarskiej, a przed oczami mam szumiący Ocean.
Jedynym problemem jest fakt, że ociupinkę odwykłam od ludzi i kiedy pierwszego ranka wyszłam na tarasik podziwiać widoki w stroju nocnym kilku uprzejmych pracownikow hotelowych przechodząc powitało mnie z entuzjazmem.
Jak skontrolowałam swoje oblicze w lustrze mój entuzjazm był zdecydowanie mniejszy.


Nasz hotel nie posiada własnego animatora, pomimo tego, że jest dość słusznych rozmiarów, aczkolwiek na skutek urokliwej zabudowy wydaje się niewielki i przytulny.
Dookoła domków wiją się ścieżki, które za dnia wyglądają jak wyjęte z bajki o krasnoludkach, a w nocy zamiast latarni okolice oświetlają wbite w ziemię prawdziwe pochodnie, (dla ścisłości z palącym się ogniem).
Podsumowując naprawdę nie wiem co można by jeszcze wymyśleć żeby było bardziej bajkowo.


Wracając do braku animatorów to nie jest to do końca prawda, pod wielkim głazem, koło basenu i fontanny mieszka olbrzymia jaszczurka, (tak na oko 60 cm). 
Codziennie z godnością wychodzi, nagrzewa rożne części ciała, pozwala się podziwiać i fotografować.
Poznaliśmy ją jak zwykle dzięki elokwencji naszych dzieci.
Siedzimy lekko nieprzytomni pierwszego dnia kiedy nasz syn podczas sprawdzania terenu, gromko zawołał:
"Mamo ! Zwierzę". 
Byliśmy przekonani, że zobaczył kotka, no bo jakie straszne zwierzę można znaleźć w środku hotelu dla wydelikaconych, fajtłapowatych turystów ? Krokodyla ?
Na widok jaszczurka, który bardzo szybko dorobił się imienia Maurycy lekko nam opadły szczęki.

A był to dopiero początek niespodzianek, ponieważ okazało się, że dookoła lata mnóstwo ptaków, oczywiście śpiewających. Część z nich to zwykle gołębie, jakieś wróbelkopodobne małe ptaszki, śmieszne, czarne miniaturki kruków, ale najpiękniejsze są pelikany i fregaty.

Pelikany jak wyglądają każdy wie. Na ogół wszystkim kojarzą się z ptakami z wielkim worem pełnym ryb. W rzeczywistości noszą się, albo raczej unoszą z wielką godnością i latają całymi kluczami, (pozerzy), za każdym razem wszyscy wzdychają, a ponieważ latają bardzo nisko robią piorunujące wrażenie. Nie ma w nich nic śmiesznego tylko czysta harmonia z powietrzem.


Obrazu dopełniają fregaty i te ptaki co ciekawe lepiej wyglądają z oddali. 
Z bliska są czarne i mają białe brzuchy, a z daleka wyglądają jak czarne smoki. 



Lubię smoki, wolno mi. Jak je pierwszy raz zobaczyłam nie wykrzyknęłam inteligentnie jak mój syn, że leci zwierzę, tylko oryginalnie wrzasnęłam: 
"Patrzcie lecą smoki".


Następnie moj syn usiłował mnie przekonać, że smoki nie istnieją, zarządałam dowodu, wymiękł. Potem poddałam pod wątpliwość istnienie Pokemonów, chociaż ludzie na nie polują, poddał się.
Moje fregaty przynajmniej są żywe, a nie wygenerowane komputerowo. 
Po chwili refleksji junior przyjął do wiadomości fakt, że z wykończoną matką na egzotycznych wakacjach nie ma co się spierać. Rodzina zgodnie zaakceptowała smoki.

O jedzeniu meksykańskim napiszę tylko jedno: 
JEST PRZEPYSZNE !
I tutaj mała dygresja kulinarna, ostrzeżono nas, że nie wolno pić wody z kranu tylko z butelek, bo inaczej zamiast zwiedzać i przypalać rożne białe części ciała na słońcu, zapoznamy się bliżej niż byśmy chcieli z systemem kanalizacyjnym w Meksyku.

Nawet nie trzeba prosić o wodę butelkowaną, kelnerzy serwują ją sami, bo chyba im jest żal tych wszystkich proprzypiekanych białasów z biegunką.

I na koniec animacja w wersji ludzkiej, bo jak do tej  pory to opisywałam głównie zwierzęcą.
Podczas naszej drugiej kolacji mieliśmy możliwość doświadczenia muzyki na żywo. Do kotleta.
Pojawiło się trzech panów odpowiednio przyodzianych i obładowanych instrumentami, jeden miał gitarę takiej wielkości, że nie wiem jak dawał radę dźwigać ją i oddychać o śpiewaniu nie wspominając.

I ci trzej dzielni artyści chodzili od stołu do stołu śpiewając. Wyglądało to jak na filmach, kiedy jakaś para przeżywa romantyczne uniesienia, ewentualnie się zaręcza.
Jako, że zaręczyny już z mężusiem mamy za sobą, pozwoliliśmy sobie na  chwilę wakacyjnego uniesienia i poprosiliśmy panów o występ.

Sympatycznie zaokrągleni śpiewacy byli konkretni, zapytali tylko czy ma być na wesoło czy romantico ? Chcieliśmy romantico i było naprawdę pięknie, nie  miało kompletnie nic wspólnego ze śpiewaniem do rożnych artykułów spożywczych.

Złapałam się na tym, że szczerzę się do nich jak uszczęśliwiona nastolatka.
Zapomniałam ile mam lat, tylko pozwoliłam się porwać miłosnej serenadzie, no w końcu kiedyś trzeba, a jakoś wcześniej się nie złożyło.
Wygląda na to, że w kolanie może strzykać, serce dusić, wątroba się buntować, a dusza pozostaje ciągle młoda.

1 komentarz: