środa, 31 października 2018

Polska, zimna furia, czyli szkolne mediacje

Od zawsze twierdzę, że najbardziej niebezpiecznym zwierzęciem na świecie nie jest rekin, czy tygrys ludojad tylko matka broniąca małe. 

Gatunek nie ma znaczenia. Mały gryzoń na przykład może pokonać węża. Niedawno córka pokazała mi filmik, na którym szczurzyca, stanęła do walki z wężem, który porwał jej małe, przegoniła go, a potem wzięła ocalonego, małego szczurka w pysk i spokojnie się oddaliła.

Na takiej samej zasadzie matka może podnieść samochód, który przygniótł jej dziecko i nikt nie jest w stanie wytłumaczyć tego fenomenu. Nie umniejszając nic tatusiom, czasami oni też podnoszą rożne ciężkie rzeczy, ale jednak w wykonaniu matek wygląda to bardziej spektakularnie.

Na całe szczęście, nie musiałam dzisiaj podnosić żadnych ciężarówek, za to miałam kilka spotkań w szkole w temacie "znęcania". 
Zaczynając od końca, szkoła ciągle stoi, ja też, (ledwo), a nikogo nie zostawiłam leżącego, chociaż myślę, że parę razy znokautowałam towarzystwo psychologicznie.

Oczekiwałam krótkiego spotkania, maksymalnie dwudziestominutowego, zamiast tego spędziłam w przybytku wiedzy podstawówkowej grubo ponad dwie godziny.

Najpierw spotkałam się z panią wychowawczynią i panią z centrum językowego. Szanowny małżonek, obecny był duchem, ponieważ fizycznie jest w delegacji, (to się nazywa idealne wyczucie czasu).
Używając technologii komórkowej zadzwoniłam i był na głośniku chichy i bezwonny, raz nieśmiało zabrał głos. 
Więcej nie musiał, prawdopodobnie słysząc jakim tonem mowię, gratulował sobie w duchu odpowiedniego ułożenia grafiku wyjazdów służbowych i sporego oddalenia od szkoły.

Po raz pierwszy w życiu, świadoma konsekwencji zagroziłam instytucji, (w tym wypadku szkole). 
Wyartykułowałam wszystkie argumenty, podkreślając, że od momentu przekroczenia progu szkoły, co jest dla wszystkich oczywiste, to na nią spada odpowiedzialność za moje dziecko. 
W związku z tym faktem, jeżeli cokolwiek mu się stanie, (do wyboru, mordobicie lub emocjonalna trauma), wystąpimy na drogę sądową.

Panie powinny grać profesjonalnie w pokera, bo nawet im powieka nie drgnęła w związku z realną wizją pozwu, ale myślę, że niedługo znowu skontaktuje się ze mną pan dyrektor.
Jemu z przyjemnością powtórzę to samo, żeby rozwiać ewentualne złudzenia co do słabości charakteru ludu słowiańskiego. 

Następnie na spotkanie przybył mój syn, a ja zostałam w charakterze podpory psychicznej tudzież podręcznego tłumacza. 
Emocje buszowały, panie robiły notatki, kto, gdzie, kiedy i co narozrabiał.

Z wyjątkiem dwóch słów, mój syn poradził sobie sam z naprawdę ciężką, blisko godzinną rozmową. 
Nic tylko puchnąć z dumy, szkoda tylko, że powód rozmowy nie był przyjemniejszy.

Tu już paniom było zdecydowanie ciężej nie angażować się emocjonalnie. W obliczu roztrzęsionego dzieciaka nie jest to takie proste, przynajmniej dla porządnych ludzi.

I myślę, że od tego momentu nikt nie miał już wątpliwości, że doszłam do punktu, w którym nie należy mnie prowokować, bo nie drażni się dzikich bestii, ogarniętych żądzą mordu.

I teraz jak to się mówi, pożyjemy, zobaczymy, Amerykanie faktycznie mają specjalne procedury na takie okazje. 
Teraz je wdrożą i miejmy nadzieję, że wszystko mówiąc kolokwialnie się ułoży, bo jak nie, to ja ułożę bardzo zgrabny pozew sądowy.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz