czwartek, 25 października 2018

Znęcanie i bitwa na jedzenie, czyli zwyczajny dzień w szkole

Wiem, że praktycznie odkąd jestem Stanach, regularnie poddaję w wątpliwość iloraz inteligencji co po niektórych osobników lub wręcz całych grup. 
Ponieważ ten temat spędza mi sen z powiek, postanowiłam go przybliżyć bardziej brutalnie, żeby jeszcze ktoś oprócz mnie miał problemy z zaśnięciem.
Prawdopodobnie, gdybyśmy mieszkali w Polsce cierpiałabym, z powodu podobnych frustracji, chociaż może nie do końca byłoby to tak bolesne.


Są takie dni, kiedy dzieciaki wracają ze szkoły uśmiechnięte, spokojne i wszystko gra, dzisiaj to nie był jeden z takich dni. 
Najpierw okazało się, że mój syn przeżył wyjątkowo ciężkie chwile, z punktu widzenia emocjonalnego. 
Jego uczucia zostały podeptane, a wrodzona dobroć serca wystawiona na ciężką próbę. 
W skrócie, przyjaciel okazał się mało przyjacielski, a wróg wyjątkowo złośliwy. 
Wszystko to odbywało się podczas regularnej bitwy na jedzenie.

Co ciekawe, takie momenty zawsze mają miejsce w szkolnej stołówce, jakoś dziwnie brak tam nadzorujących nauczycieli i nikt nic widzi. 
Jestem już o krok od zaoferowania swoich usług ochroniarskich gratis. 
Jak ktoś rzuciłby jedzeniem, to musiałby je zjeść, jak dla mnie najchętniej z podłogi.

Nie wiem dlaczego jedzenie wzbudza taką agresję wsród dzieci, (oprócz walorów smakowych oczywiście). 


Żeby nie było nudno takie akcje odbywają się również w liceum. 
Podczas lunchu dzieci rzucają jedzeniem, bawią się nim oraz atakują kolegów artykułami spożywczymi, przypomina mi to flirtowanie złośliwych małp.
Ich zachowanie, bez względu na wiek, wygląda jak szaleństwa zwierząt, (tych gorzej wychowanych, bo zwierzaki jednak rzadko się bawią spożywanymi produktami).



A dzieci potrafią być straszne i tutaj narodowość naprawdę nie ma znaczenia, aczkolwiek w Stanach pojawia się dodatkowy element, którego jeszcze w Polsce nie ma, mianowicie, dyskryminacja rasowa. 
A dzieciaki mają w czym wybierać bo w Ameryka to kraj naprawdę "różnokolorowy".


Co ciekawe to nie oznacza zawsze, jak mogłoby się wydawać, że białe dzieci dewastują psychicznie czy fizycznie afroamerykańskie dziecko. 
Często obrywają Latynosi, a czasami białe dzieci. 


I taka sytuacja właśnie ma miejsce w klasie u mojego juniora. W szkole pojawiła się mieszana biało-czarna rodzina z trojką dzieci, w rożnym wieku. 
Jeden chłopiec trafił do klasy mojego syna i zaczęły się problemy, za dużo testosteronu w rożnych odcieniach.


Moje dziecko jest stosunkowo łatwym celem, nie tylko ze względu na dobry charakter, ale rownież ze względu na problemy językowe, a dodatkowo jego "mocno biały" wygląd prowokuje do rożnych zachowań, które podejrzanie zbliżają się do tych z gatunku agresywno-rasistowskich.

Wygląda na to, że do bólu biały wygląd mojego dzieciaka wyprowadza kolorowych kolegów z równowagi. Klasyczny rasizm tylko w formie negatywu, czyli coś z czym jeszcze nie musiałam walczyć. 

I mam zagwozdkę, bo jeżeli wystąpię do szkoły z oficjalną skargą to wyjdzie na to, że mam zapędy rasistowskie, co jest zupełną bzdurą, a zrobić coś muszę, bo abstrahując od emocjonalnej strony, chłopaki są mocno wyrośnięci i jak od słów przejdą do czynów, to poleje się krew w dosłownym tego słowa znaczeniu, a ona i u białych, Latynosów czy Afroamerykanów ma dokładnie taki sam kolor i mówiąc zupełnie szczerze, żadnej nie chcę widzieć.


I o ile można jeszcze jakoś tłumaczyć zachowanie dzieciaków w podstawówce to już młodzież licealną jest znacznie trudniej. Z tej perspektywy zaczęłam lepiej rozumieć moją córkę, dla której walki na jedzenie nie są niczym szokującym. 
Jej lunch polega na wpadaniu i wypadaniu ze stołówki, bez zasiadania tam i bez konieczności "narażania życia".



Tylko co się dzieje, jeżeli nie można wyjść, z klasy na przykład podczas lekcji.
Kiedy już udało mi się przegadać z juniorem wszystkie problemy dnia dzisiejszego,  moja córka zreferowała mi co się działo na lekcji chemii, (oprócz wątpliwego pochłaniania wiedzy).
Część włosów stanęła mi dęba, ta, która jeszcze zachowuje kolor, lekko go straciła.



Najpierw koledzy przypisani do jej stołu rozpoczęli bitwę na nożyczki. W momencie kiedy nożyczki o włos ominęły oko mojego dziecka, córka zdecydowała się przesiąść. 
Kreatywni koledzy łatwo się nie poddali. 
Przy każdym stole w pracowni chemicznej są krany z gazem, (nie chcę nawet wnikać jakim). 
Napełnili nim pustą, plastikową butelkę i puścili po klasie. Wszyscy żyją, więc gaz nie był toksyczny. 
Ciekawe tylko jak długiego czasu potrzebują ci geniusze, żeby wpaść na pomysł, że można spróbować go podpalić.



Ukoronowaniem zabawy były próby wsadzenia nożyczek do gniazdek elektrycznych. 
I tu wreszcie zrozumiałam, dlaczego w Ameryce napięcie jest o połowę niższe niż w Europie. 
Najwyraźniej takich prób było już wcześniej dużo więcej. 
Wiadomo "głupich nie sieją", a tutaj mimo wszystko wyjątkowo obrodziło.


I teraz zostałam na placu boju z potencjalną walką w jednej szkole o znęcanie się nad jednym dzieckiem i walką w drugiej w związku z próbą uszkodzenia ciała, ewentualnie całego laboratorium chemicznego.

Bądźmy szczerzy, jak ja mogę się zachwycać porażającym intelektem Amerykanów, którzy regularnie obrzucają się jedzeniem, różnice rasowe traktują jako wymówki do najdziwniejszych zachowań od najmłodszych lat, a jak są już prawie pełnoletni i nawet mogą prowadzić samochód, to nie mają wystarczająco rozumu, żeby wiedzieć to co nasze przedszkolaki, że do gniazdek elektrycznych nic się nie wsadza bo prąd "może kopnąć".

Z mojej perspektywy wygląda to tak, że większości z nich przydałby się taki solidny kop na otrzeźwienie, tylko pesymistycznie obawiam się, że jest już za późno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz