czwartek, 23 sierpnia 2018

Ocean City, czyli Władysławowo na sterydach

"To jak Władysławowo na sterydach", takie były dokładnie pierwsze słowa mojego męża jak zobaczył Ocean City. Mnie osobiście skojarzyło się z Jastarnią, ze względu na rozciągnięcie w terenie. Klimaty podobne, tylko wszystko dużo, dużo większe. 

Po tym jak wróciliśmy z Karaibów do Stanów, daliśmy sobie chwilę na złapanie oddechu i wielkie pranie, po czym zorganizowaliśmy dzieciom wycieczkę nad Ocean, ale bardziej w stylu polskich wczasów nad Bałtykiem. 

W Ocean City przywitała nas olbrzymia, bardzo szeroka plaża, otwarty widok, bez żadnych ograniczeń na Ocean i ciągnąca się przez kilka kilometrów wzdłuż plaży promenada. 
Z jednej strony zaczynała się olbrzymim lunaparkiem, a z drugiej nie wiem, gdzie się kończyła, bo nigdy nie daliśmy rady dojść do jakiegoś sensownego końca. 

Lunapark zaraz po zmroku zaczynał świecić i kusić, takie małe Las Vegas dla dzieci i próba sił dla rodziców, (rodzice zawsze przegrywali).

Królował oczywiście wielki diabelski młyn, który zmieniał cały czas kolory, otoczony przez mnóstwo innych strasznych urządzeń do kręcenia i wyrzucania w powietrze oraz nieskończoną ilość strzelnic, gdzie można było sobie ustrzelić maskotkę (wersja oczywiście XXXL). 

W temacie maskotek tym razem polegliśmy na całej linii, bo wszędzie królowały wybitnie amerykańskie dyscypliny, czyli piłka i strzelby. 

Jakoś mi się tak dziwnie robiło jak obserwowałam dzieci strzelające jak zawodowi snajperzy.

Okazało się, że nasze pociechy radziły sobie zupełnie nieźle w rzutkach i tu dorobiliśmy się kilku dodatkowych pluszaków (wielkość umiarkowana, ale jakość bardzo dobra). 

Najbardziej śmieszne były te spojrzenia pełne litości, którymi nas obdarzali pracownicy, jak patrzyli na nasze żałosne próby wrzucenia tych wszystkich piłek, a jak zobaczyli jak strzelamy, to dali dzieciom małe maskotki na pocieszenie, pewnie się zastanawiali jak długo uda nam się przeżyć w tym dzikim kraju.

Jeszcze gorsze były salony gier. I tutaj zrozumiałam, na czym polega geniusz hazardu. 
Mnóstwo rożnych maszyn dla dzieci. Wszystko wyło, świeciło, brzęczało, a jak się coś wygrało drukowało kupony. 

Jak się pozbierało odpowiednią ilość takich papierków, to można było sobie wybrać nagrodę, w zależności od ilości zdobytych kuponów, począwszy od gumy do żucia na telewizorze skończywszy. Od razu rozwieję ewentualne złudzenia, telewizora nie wygraliśmy.

Na wyraźne życzenie juniora spędziliśmy tam kilka upojnych wieczorów i niechętnie muszę przyznać, że było fajnie, ale póki co wstrzymamy się z kasynem dla dorosłych. 
Po tych ogłuszających chwilach hazardu, oprócz problemów ze słuchem dorobiliśmy się trzech zabawek i garści słodyczy.

A jak już komuś udało się uciec z tej jaskini hazardu to zaczynała się plaża. 
To była chyba jedna z największych plaż jakie widziałam w życiu. 
Piaszczysta, bardzo ładnie utrzymana, schodząca łagodnie do Oceanu, bez żadnych skał i kamieni. 
Woda zaskakująco ciepła i piękne fale. 
Tutaj nie odmówię sobie przyjemności i rozpiszę się trochę, (wielbiciele terenów pustynnych, mogą przeskoczyć akapit). 

Jestem uzależniona od fal. Lubię małe, średnie, wielkie, wszystkie. Mogę na nie patrzeć godzinami, bez względu na pogodę.
Między innymi dlatego tak kocham nasz Bałtyk, który mimo zimnej wody potrafi zachwycać widokami  i zapachem. 

W Ocean City nie oczekiwałam specjalnego widowiska, sam ogrom wody już mnie zachwycił. 
Tymczasem Ocean najwyraźniej uznał za stosowne zrobić wstrząsające wrażenie (udało mu się).

Fale były obłędne. Ciężko było pływać, ale właściwie nikt tego nie potrzebował do szczęścia bo wszyscy radośnie rzucali się w fale, ewentualnie usiłowali wdzięcznie przez nie skakać. 

Przez kilka dni fale były po prostu silne i piękne, ale potem byłam świadkiem czegoś absolutnie zachwycającego. Zaczęłam rozumieć surferów. 

Ocen był praktycznie płaski, ale około 15-20 metrów od brzegu podnosiła się fala, ogromna i uderzała z całą siłą o brzeg. Wyginała się i załamywała jak na tych wszystkich filmach. 
I tak było cały dzień. Praktycznie nikt nie był w stanie ustać na nogach, nawet w wodzie po kolana. 

A ponieważ jestem szaloną, morską wilczycą, postanowiłam sprawdzić jak wygląda sytuacja po drugiej stronie tych wielkich fal, (jak szaleć to szaleć).

Nie bez sporego wysiłku udało mi się przebić przez nacierającą bez przerwy ścianę wody, (wilczycą mogę być, surferem niekoniecznie).

Kiedy już lekko osłabłam, zorientowałam się, że fal nie ma tylko unoszę się w wodzie jak korek od butelki, można powiedzieć nuda. 

Jak już mogłam oddychać rozejrzałam się w terenie, wokół mnie leciutko falował Ocean, nic specjalnego, potem spojrzałam w kierunku brzegu i tutaj robiło się ciekawiej. 
Kilkanaście metrów ode mnie unosiła się ściana wody, zasłaniała mi kompletnie brzeg, a potem pieniąc się jak bita śmietana opadała i uderzała. 

Tkwiłam tak sobie, podziwiając widok, kiedy zauważyłam, że po drugiej stronie wzburzonej, morskiej toni stoi szanowny małżonek, twarz ma w kolorze wody i daje mi rozpaczliwe znaki do powrotu. 
Zdaje się, że jeszcze nie chciał zamienić żony na nowszy model. 
Wykorzystując siły natury w miarę bezboleśnie, za to niezwykle szybko dotarłam do brzegu. Można powiedzieć, że prawie mnie wyrzuciło w powietrze w ramiona małżonka.

I tak sobie radośnie spędzaliśmy czas, aż w przedostatni dzień podczas wdzięcznego pluskania, jedna z fal walnęła mnie po kolanach i jedna z moich rzepek nie wytrzymała i się ociupinkę skręciła. 
Ból jakoś straszny to nie był, ale potem zamiast wdzięcznie podskakiwać, zaczęłam zupełnie niewdzięcznie kuleć, (ale i tak było warto).

Gdyby komuś nie wystarczały piękne widoki horyzontu, regularnie przepływał statek z wielkim ekranem, na którym pojawiały się rożne reklamy i życzenia, głownie urodzinowe. 
Po niebie latały samoloty ciągnące za sobą reklamy, tym razem powietrzne, (treść podobna do tych na wodzie). 

Na całe szczęście mimo tych wzmożonych wysiłków nikomu nie udało się zagłuszyć szumu Oceanu.

Najwięcej atrakcji dostarczała sama promenada, na której toczyło się ożywione życie towarzyskie i dodatkowo jeździły ciuchcie, gdyby komuś nie chciało się spacerować.

Często mieliśmy wrażenie, że więcej ludzi chodzi tam, a nie na plażę. Właściwie oprócz sklepów spożywczych, można tam było znaleźć wszystko: hotele, sklepy, restauracje oraz oczywiście rożnego rodzaju punkty usługowe, gdyby ktoś na przykład chciał sobie przekłuć jakąś część ciała lub zrobić tatuaż na tej części ciała, która jeszcze nie jest przekłuta.

A popołudniami oczywiście pojawiały się postacie z filmów i bajek, namawiające do zdjeć oraz grający artyści. 
Mieliśmy jednego ulubionego, który grał na gitarze i śpiewał. Ostatniego wieczoru, zalegliśmy koło niego na ławeczce, (ja z zabandażowanym kolanem) i relaksowaliśmy się bo jak wiemy muzyka łagodzi obyczaje, a ja dodatkowo miałam nadzieję na złagodzenie bólu jak najbardziej fizycznego.

Sama plaża też nie była nudna, Amerykanie tak mają, że lubią wsadzać rożnego rodzaju atrakcje gdzie się tylko da. 

W związku z tym, na plaży w nocy puszczali fajerwerki, (jakość porównywalna do naszych noworocznych), na niebie pojawiały się pulsujące światła w rytmie muzyki i wyglądające prawie jak inwazja z kosmosu i te same światła puszczane na plażę w celu umożliwienia uprawiania sportów lub tańców na piasku po zmroku.

Dodatkowo w celu urozmaicenia krajobrazu, (najwyraźniej piasek sam w sobie nie wystarczał), na plaży leżał szkielet dinozaura i wynurzający się z piasku bardzo sympatyczny wieloryb (wielkość prawie rzeczywista).

Na wieloryba miałam wielką ochotę się wdrapać, ale niestety odkładałam to za długo i moje kolano skutecznie mi wybiło z głowy takie akrobacje, jak przyszło co do czego.

Jaki z tego wniosek ? Nie należy w życiu za dużo rzeczy odkładać na potem, bo "potem" może mieć inne plany.

Wielkość plaży pozwalała niewątpliwie na różnorodne szaleństwa i jedno z nich szczególnie mi się podobało. Na promenadzie znajdował się sklep z latawcami i w ramach reklamy te wszystkie latawce były zakotwiczone na plaży. 

Przede wszystkim było ich sporo, ale to wielkość i kształty robiły wrażenie. Pomijam już smoki, ale fruwał wielki, żółty kurczak i całe mnóstwo latawców, które mi przypominały plemniki (reszcie mojego stada zresztą też). 

Widok piękny ponieważ ciągle wiał wiatr, w związku z tym żaden z latawców nie zwisał smętnie tylko wszystkie dumnie ulatywały w niebo.

A jakby za mało było wzruszeń, to w piasku sterczało wbitych kilkanaście flag, w tym polska, orzeł w koronie jak byk !



1 komentarz: