czwartek, 30 sierpnia 2018

Samotność w tłumie, czyli parada uczniów


Rok temu, kiedy zapisywaliśmy dzieci do szkół, ponieważ mamy dwójkę, podzieliliśmy się z mężem solidarnie potomstwem. 
Ja latałam jak pies z wywieszonym ozorem z córką w liceum, a małżonek służył męskim ramieniem przejętemu synowi w podstawówce.

W tym roku córka już zaprawiona w bojach poleciała do szkoły sama, a mnie kopnął zaszczyt uczestniczenia w ceremonii rozpoczęcia roku u juniora.
Właśnie się reanimuję kawą, ale jakoś nie działa.

Nie wiem czy we wszystkich amerykańskich podstawówkach tak wygląda gala rozpoczęcia roku szkolnego, czy jest to lokalna tradycja, co by to nie było to nie robi wrażenia, przynajmniej na mnie.

Impreza nazywa się szumnie Paradą Uczniów. W praktyce, w upale, (ponad 30 stopni) przed szkołą kłębią się dzieci z rodzicami w jednym, wielkim chaosie. 
Co jakiś czas ktoś się na kogoś rzuca i ściska. Wszyscy się szczerzą, ale mało kto się uśmiecha.

Dzieci rozdzielone po rożnych klasach mają spojrzenia lekko zaszczutych zwierzaków, a rodzice jakby im ktoś coś dosypał do porannej kawy obsesyjnie robią zdjęcia.

Wreszcie kiedy myślałam, że moja noga już więcej nie zniesie tego bezsensownego stania, znaleźliśmy nową panią z chorągiewką z nazwiskiem. 

Pani rozpoznała syna od razu, jak nic musiała dostać dokumenty ze zdjęciami wszystkich dzieciaków, bo inne też rozpoznawała bez pudła, prawie jak super agentka, albo snajper. Mam nadzieję, że obejdzie się bez brania na celownik.

Następnie rodzice zaczęli się na nią rzucać i robić zdjęcia z dziećmi. 
Pani była dzielna, dała radę, uśmiech amerykański jest nie do zdarcia.
Postanowiłam zasymilować się z tłumem i też cyknęłam synowi fotkę z nową nauczycielką. 

Wszystko to trwało i kiedy już zaczęłam poważnie rozpatrywać pozycję horyzontalną na trawie, bo kolano zaczęło mi się robić dosłownie miękkie, ale nie ze wzruszenia niestety, tłum zafalował i pedagodzy zaczęli się organizować.

Parada wyglądała następująco, najpierw szedł nauczyciel, za nim gęsiego dzieci, klasa za klasą, wszyscy wchodzili do szkoły, koniec imprezy.

Nie zdążyłam się wzruszyć.

Potem, żeby mi nie było za dobrze, musiałam iść na spotkanie organizacyjne, które polegało na szukaniu jeleni do rożnego rodzaju wolontariatów.

I tu może bym się złamała i w coś zaangażowała, ale szarża matek zapisujących się była nie do pokonania. 
Prawie jak w socjalizmie jak rzucali pomarańcze na Święta. 

Zaczęłam się zastanawiać dla kogo tak naprawdę organizowane są te ponadprogramowe super atrakcje takie jak, sprzątanie plaży, sadzenie ogórków, układanie książek w bibliotece itd, bo nie dla dzieci to pewne. 
Matki miały taki błysk w oku, że jestem przekonana, że ogórki wyjątkowo obrodzą w tym roku.

A w kontekście samotności, to niestety cześć znajomych mam wypadła mi z życiorysu bo wróciły do domu, mężowie pokończyli kontrakty i żegnaj Gienia. 
I tak kulałam dzielnie wśród tłumu podnieconych rodziców i zastanawiałam się jak najbardziej serio, co ja tu robię, bo nawet dobre wrażenie mi nie wychodziło.

Całe szczęście, że została mi najbliższa sąsiadka, z którą ratujemy się w chwilach kryzysowych i rożnego rodzaju kataklizmach pogodowych.

I tak zaczął się pierwszy dzień szkoły. Żadnych akademii, hymnów, wzruszeń i przemówień, za to dostałam dokładne wytyczne, o której rano będę mogła zarejestrować syna na zajęcia pozalekcyjne.
Spis zajęć spowodował, że ugięło się pode mną drugie kolano. Zdecydowanie króluje ogrodnictwo i rożnego rodzaju rękodzieła. 
Na szczęście są też szachy i  trochę  zajęć sportowych.

Odpuszczę mu litościwie te hafty i etykietę towarzyską podczas picia herbaty (fakt autentyczny), w końcu herbatę pijemy regularnie i jakoś nam to wychodzi, a etykietę rownież wpajam codziennie.

Może  jak będzie chciał to zapiszę go na jakie zajęcia rozrywkowo-ruchowe bo jeszcze nas uszczęśliwią wiolonczelą i co ja wtedy zrobię ?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz