środa, 29 sierpnia 2018

Dobry uczynek, czyli jak łatwo i legalnie można dostać w pysk

Dzięki kinematografii amerykańskiej, rzeczywistość w Stanach nie wzbudza paniki, ani nie wydaje się super egzotyczna. 
Filmy tak wiernie pokazują życie w USA, że czasami jest aż za bardzo przewidywalne.
Zdarzają się jednak chwile, które mimo wszystko wprawiają w konsternację.

Przyzwyczaiłam się już do tego, że w Stanach nie wolno dotykać dzieci. 
Cudzych w ogóle, a własnych tylko w celach tzw. sympatycznych i to też jest mocno stonowane, (przynajmniej publicznie). 

Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jestem jedną z naprawdę nielicznych matek, które trzymają swoje dziecko za rękę w drodze do szkoły. 
Pewnie lada moment to się skończy, bo mój syn myśli, że już jest prawie dorosły, ale póki co jest fajnie.

Idziemy sobie, oglądamy ptaki i wiewiórki i rozmawiamy o życiu, taka chwila matka-syn bez technologii i gier komputerowych.

Na dowidzenia dostaję  buziaka, a jak go odbieram, biegnie i wpada mi w ramiona jak mały pocisk armatni. 
W ciągu całego, ubiegłego roku szkolnego widziałam podobne zachowanie dosłownie kilka razy i to zawsze byli latynosi, ale nawet oni mocno się pilnowali.

Ewentualny klapsior jest bezwzględnie nielegalny i można przez niego zaprzyjaźnić się bliżej z amerykańskimi organami ścigania tudzież opieką społeczną, (nie wiem co wzbudza we mnie większy strach, chyba jednak opieka społeczna).

Wiadomo co kraj to obyczaj, trzeba szanować ich prawo, skoro zdecydowaliśmy się chwilę tu pomieszkać. 
Nie znaczy to, że mam przestać być Szaloną Matką Polką, ale zdecydowanie amerykańską też nie zamierzam być.
W drodze kompromisu ograniczam się w zapędach macierzyńskich tylko w stosunku do własnych dzieci, a że ich nie biję więc z pokusą nadużycia siły fizycznej nie muszę walczyć.

Tymczasem jak to często w życiu bywa, los lubi się rozerwać i czasami mimo najszczerszych chęci po prostu trzeba zapomnieć o politycznej poprawności i działać. 

Podczas naszego pobytu, (bardzo sympatycznego zresztą), w Ocean City, przydarzyła mi się jedna niemiła historia.

Siedzieliśmy sobie z mężem na promenadzie, dzieciaki kawałek od nas szalały na plaży. Ocean szumiał, tłumy ludzi spacerowały, świecąc nową, mocno czerwoną opalenizną, jednym słowem sielanka.

W ten idylliczny moment wdarła się ciuchcia. Te pociągi, to była chyba jedyna rzecz, która mnie irytowała. Jeździły za często, zupełnie bez potrzeby i co najgorsze po promenadzie. 
Szybkość co prawda umiarkowana, ale nie taka, żeby nie zrobić poważnej krzywdy jakieś zamyślonej łajzie, która przez przypadek wlazłaby pod koła. 

W rezultacie za każdym razem, jak słyszałam zbliżające się wagoniki włączał mi się system wczesnego ostrzegania i przygarniałam swoje dzieci jak kwoka.
O dziwo mój mąż, chociaż mężczyzna, miał identyczne zapędy ochroniarskie.

Kontynuując temat, siedzimy sobie razem na ławeczce i jedzie ta chrzaniona ciuchcia. 
W tym samym momencie za naszymi plecami na innej ławce rozlokowała się rodzina z trojką dzieci w wieku od 10 do 4 lat.

Wiadomo upilnować takie towarzystwo nie zawsze jest łatwo, najmłodsza dziewczynka zdecydowała się na samowolkę, zostawiła rodziców i wlazła praktycznie pod lokomotywę.

Nie będę dramatyzować, że czas zwolnił i tak dalej, bo ciuchcia nie pędziła jak pendolino, ludzie wokół się zorientowali i zaczęli nawoływać dziecko.

A we mnie coś pękło, zerwałam się z ławki, dopadłam małą i bez żadnych sentymentów złapałam ją wpół.

Kierowca pociągu minął mnie w odległości niecałego metra, dzwoniąc jak oszalały, pewnie w myślach puścił wiązankę o głupich matkach.

Poczekałam, aż pociąg przejedzie i dopiero wtedy postawiłam dziecko.

Rozejrzałam się, mój mąż zamarł w pozycji do biegu po dziecko, (ja byłam szybsza, instynkt macierzyński i te rzeczy), rodzice zamarli w szoku, dziewczynka zamarła pełna urazy, a ludzie na promenadzie zamarli prawdopodobnie w oczekiwaniu na przybycie policji.

No bo jak ja mogłam tak brutalnie chwycić rozwydrzoną gówniarę i nie pozwolić jej wleźć pod pociąg ? Na pewno by jej nie zabił, a parę potencjalnych złamań, czy innych uszkodzeń ciała nie tłumaczy mojego niewłaściwego zachowania.

Klapnęłam obok męża, oboje błyskawicznie straciliśmy trochę z naszej opalenizny, (przynajmniej chwilowo).

Jak zachowują się polscy rodzice w takiej sytuacji ? Na pewno czują wielką ulgę, mają ochotę dać w tyłek i są wdzięczni za pomoc. 
Taka standardowa mieszanka uczuć rodzicielskich w momentach kryzysowych.

A jak było w Ameryce ? Czułam się mocno nieswojo, nikt nie patrzył na mnie z sympatią, ale raczej krytycznie, dziecko prawie mnie opluło. 

Po dobrych kilka minutach matka dziewczynki niechętnie powiedziała dziękuje, ale widać było, że robi to niejako wbrew sobie, ojcu żyła pulsowała. 
Wdzięczność i ulga jakoś dziwnie nie unosiła się w powietrzu, a jedyną osobą, która miała szansę dostać klapsa byłam ewidentnie ja.

I już prawie myślałam, że wpadam w paranoję, kiedy mój małżonek, (świetny obserwator), podsumował sytuację absurdalnym stwierdzeniem, że roztargnionych rodziców bardziej ruszył fakt, że dotknęłam ich dziecko bez pozwolenia, niż to, że nie pozwoliłam go poturbować.

Z drugiej strony Amerykanie lubują się w filmach dokumentalnych pokazujących bohaterskie zachowania zwyczajnych ludzi, ratowanie ludzi i kotków z pożaru, rożnych wypadków itd.

To kiedy można kogoś ratować bez strachu, że za swoją obywatelską (ludzką) postawę dostanie się w ryj ?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz