sobota, 18 sierpnia 2018

Karaiby poza sezonem, czyli coś jak Bałtyk w kwietniu

Nasz pobyt na Karaibach dobiegł końca, a więc nadszedł czas na trochę podsumowań i poruszenie dwóch najbardziej popularnych tematów, mianowicie pogody i jedzenia.

Co do jedzenia to w hotelu karmili nas od rana do wieczora jak kaczki, mieszając skutecznie kuchnię angielską z barbadoską z dodatkiem potraw tak zwanych uniwersalnych czyli pizza, spaghetti itd., nazywanych inaczej ostatnią deską ratunku dla zdesperowanych rodziców.

Nie jestem specjalną fanką kuchni brytyjskiej, zwłaszcza tych koszmarnie wielkich śniadań, w związku z tym starałam się jak mogłam rozsmakować w jedzeniu barbadoskim.

Uwaga, która nasunęła mi się jako pierwsza, tubylcy uwielbiają mięso w każdej postaci, ryby też i inne morskie stwory. Co dziwne jakoś specjalnie nie przepadają za warzywami (a szkoda).

Chwilę nam zajęło odnalezienie na terenie hotelu barku plażowego, który nie załapywał się na miano restauracji. Serwowali tam potrawy głownie barbadoskie i daj Panie Boże taki standard posiłków w amerykańskich restauracjach.

Uszczęśliwiali mnie tam regularnie czymś co się nazywa okra cou cou. 
Wyglądem przypominało nasze puree, w praktyce to było zielone, rozdyźdane warzywko z rożnymi dodatkami. 
Najlepiej wchodziła z gulaszem, oczywiście mocno mięsnym. 

Najadłam się rożnych ryb zupełnie jak nad naszym morzem, różnica polegała tylko na doprawianiu. Okazało się, że wyspiarze lubią sobie sypnąć rożnych ziółek do smaku. Rożne te smaki bywały, czasami mnie suszyło jak smoka wawelskiego, ale nigdy nie było mdło i nudno.

Podobnie rozprawiali się z drobiem i mój syn pochłaniał regularnie kawały mocno doprawionego, pieczonego kurczaka jak barbarzyńca (łapami), dopychając się frytkami. I tu muszę powiedzieć uczciwie, że frytki były wyjątkowo smaczne.

Ogólnie oprócz przypraw można było wyczuć w jedzeniu ducha wyspy, czyli prostotę, podsumowując było bardzo smaczne i świeże.

Rozmawiałam na temat ich sposobu gotowania z kilkoma tubylcami. Okazało się, że ich stosunek do jedzenia przypomina trochę polski, mianowicie lubią konkretne smaki. Dogadaliśmy się na tym polu błyskawicznie, (zresztą na innych też).

A z pogodą było jeszcze ciekawiej, okazało się, że wybraliśmy się na Barbados poza sezonem, czyli w porze deszczowej. 

Przez cały okres pobytu zachodziłam w głowę, dlaczego to nie jest sezon. 
Pogoda piękna, tłumów brak, rybki są, jak nic nasz Bałtyk w słoneczne kwietniowe dni, po prostu bajka. 
Dodatkowo temperatury powietrza i wody znacząco wyższe niż u nas wczesną wiosną.

Okazało się, że po pierwsze jest gorąco, (przesada, w sierpniu w Turcji jest dużo gorzej, byłam ledwo przeżyłam), a po drugie padają deszcze. 

To właśnie te opady tak mnie rozbawiły, raz deszcz padał przez 10 sekund, a raz przez 3-4 minuty. Temperatura wody wydawała się wyższa niż powietrza, praktycznie można było udawać, że to prysznic. 

Dopiero ostatniego dnia lunęło solidnie, ale nawet wtedy było niesamowicie ciepło. 
Może mieliśmy szczęście i pora deszczowa na Karaibach normalnie wyglada dużo mniej przyjaźnie, ale dla nas pogoda była idealna. 
Dodatkowo przelotne chmurki uratowały wszystkich od wyglądania jak homary, (już po obróbce termicznej).

Zdaje się tylko, że nie udało nam się uniknąć bliskiego spotkania z trującą guawą, przed którą ostrzegają wszystkich szalonych turystów.

Dwa dni przed wylotem całą naszą rodzinę coś pogryzło, przynajmniej tak myśleliśmy. Pojawiły się malutkie bąbelki, swędzące i piekące, dodatkowo okazało się, że wszyscy jesteśmy pogryzieni w podobnych miejscach i to już mnie zastanowiło. 
Nie wierzę, że komary czy muszki preferują konkretne rejony ciała, żrą wszystko co gołe.

Obejrzałam rodzinę i znalazłam wzór, wyglądało na to, że musieliśmy usiąść na krzesłach, na które trochę tego soku opadło z drzew, prawdopodobnie z deszczem. 

Bąbelki znalazły się bowiem na ramionach, (w miejscu gdzie opiera się ręce na poręczach i na nogach, (udach) jak przy siadaniu i tu mąż miał ich najmniej, bo jak wydedukowałam błyskotliwie, miał najdłuższe spodenki.
Całe szczęście, że na Barbados nie wolno opalać się na golasa bo mogło być znacznie gorzej.

Wróciliśmy do domu męcząc się i smarując bez przerwy, pomału bąbelki zaczęły znikać. Oczywiście nie wiem na pewno, że to było to, ale wszystko na to wskazuje. 

Całe szczęście, że trafiliśmy na mocno rozrzedzoną minimalną ilość tego paskudztwa. 
Nic dziwnego, że nazywają je drzewem śmierci, (z rozpaczy można się zadrapać na smierć). 

Jak sobie pomyślę gdzie mógł nam ten sok kapnąć ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz