poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Witaj szkoło, czyli już zbiera mi się na płacz

Chcę czy nie, (raczej, bardzo nie), wakacje się kończą i 30 sierpnia dzieciaki chcą czy nie, (ciekawe czy są takie, które chcą), idą do szkoły.

W Ameryce mają ciekawy zwyczaj mieszania, mianowicie co roku zmieniają wychowawcę i skład klasy. Jakiś geniusz musiał długo wymyślać taki system.

I teraz kiedy już trochę i ja i mój syn oswoiliśmy się z wychowawcą i dzieciakami, przyjdzie nam zaczynać wszystko od początku. 
I tym sposobem zamiast szykować się do szkoły w atmosferze luzu i radosnego oczekiwania, autentycznie mam ochotę zrezygnować z dalszej edukacji. 
To coś jak mawiał Pawlak "o szukaniu nowego wroga jak już ma się starego na własnej piersi wychodowanego".
To by częściowo wyjaśniało fakt, dlaczego w Stanach jest ciągle tylu analfabetów.

W międzyczasie wykazaliśmy się z mężem niesamowitym wyczuciem i inteligencją, mianowicie pod koniec zeszłego roku szkolnego wsród miliarda emaili, wyłowiliśmy jeden z zapytaniem czy sami chcemy przygotować synowi wyprawkę do szkoły, (kilkustronicowa wielgachna lista w załączniku), czy uiścimy opłatę i szkoła załatwi to za nas. 
Uiściliśmy i teraz napawamy się ogromem naszej inteligencji.

Rok temu, ponieważ przybyliśmy do Stanów ociupinkę za późno zostaliśmy z taką, właśnie listą na placu boju, czyli w obliczu prawie całkiem ogołoconych półek i z lekkim obłędem w oczach.

Pamiętam, że ledwo podpierając się nosem staraliśmy się skompletować kredki, farbki itd. Co nie było takie proste jak mogłoby się wydawać, bo szkoła miała określone preferencje co do marki poszczególnych artykułów szkolnych. 
Bo jak się okazało kredka kredce nie równa, chociaż wszystkie chińskie.

Mimo wszystko na brak atrakcji nie możemy narzekać.
Wysiadła nam na przykład, jak to mówił Pawlak „elektryka” w kuchni. 
Światło było, ale w gniazdka jakby piorun strzelił, tylko jakiś taki mało elektryczny, bo nic nie działało. 

Po wielu telefonach i błaganiach pojawił się wreszcie fachowiec. 
Zobaczył mnie kuśtykającą jeszcze lekko, w elastycznej ortezie na kolanie i pierwsze o co zapytał to było moje nieszczęsne kolano. 

Przez chwilę naprawdę miałam ochotę mu powiedzieć, że prąd mnie kopnął. Powstrzymałam się, chociaż trochę mnie to kosztowało, ale to jest jedyny fachowiec, który w miarę wie co robi i zna podstawy angielskiego, dlatego nie mogłam faceta zrazić. 
Jeszcze by się obraził i musiałabym gotować na ognisku w ogródku.

Mogłam sobie jednakże oszczędzić dokładnych wyjaśnień, bo pan elektryk w uderzenie fali nie uwierzył zupełnie, pewnie powinnam mu była powiedzieć, że kopnął mnie mąż. 
To by go na pewno przekonało, a może dodatkowo zacząłby się obawiać o swoje życie i ewentualny uszczerbek na zdrowiu i dokonywałby tych, wszystkich napraw szybciej i sprawniej.

Naprawy dokonał, nie do końca co prawda, ale zawsze coś, uszczęśliwił mnie informacją, że pojawi się w przyszłym tygodniu, (czytaj, prawdopodobnie do końca roku) i oddalił się w latynoskim tempie.

Chcąc odreagować elektryczny stres wybraliśmy się do kina na film "Alfa".
I tu przeżyłam chwilę lekkiej konsternacji, film bardzo przyjemny, piękne widoki, sympatyczna historia, w skrócie pokazujący, jak to było 20 tysięcy lat temu w Europie. 

Według twórców, zimno, ludzie porozumiewali się totalnie niezrozumiałym językiem i przywiązywali dużą wagę do jedzenia i relacji rodzinnych. 
Czyli praktycznie dokładnie tak jak wyobrażają sobie Europejczyków Amerykanie obecnie.

Jako dodatkowy bonus można było zobaczyć jak się zaczęła przyjaźń człowieka z psem, nie będę zdradzać fabuły, powiem tylko, że coś z tym miały wspólnego wilki.

Film bardzo mi się podobał, co natomiast mnie zdziwiło, to to, że sala kinowa była praktycznie pusta. Oprócz nas było tylko kilka małych grupek, głownie pań w średnim wieku, ewidentnych psich wielbicielek, które wydawały odgłosy pełne emocji podczas przejmujących "psich" momentów.

Zainteresował mnie ten fakt, bo film dopiero co wszedł na ekrany wiec powinno być trochę tłoczniej.
Po paru minutach trwania filmu sytuacja się wyjaśniła. Reżyser bowiem ambitnie poszedł do tematu i bohaterowie cały czas porozumiewają się w tym dziwnym "staro-europejskim" języku, w związku z czym są angielskie napisy. 

Jak dla mnie ekstra, jak dla reszty Amerykanów sytuacja nie do zaakceptowania. 
W kinie się nie czyta tylko pochłania popcorn.

A propos popcornu przypomniała mi się sytuacja z Ocean City. Na promenadzie, jak pisałam, mieliśmy ulubionego muzyka. Bardzo sympatyczny facet, który naprawdę fajnie śpiewał. 
Moja córka nagrała kawałek jego występu i wysłała kilku koleżankom. 
Pan nie miał nic przeciwko, wiadomo kulturę należy krzewić i poszerzać ludziom horyzonty. Tylko nie zawsze niestety się da.

Trzeba trafu, że pan artysta siedział sobie na tej promenadzie, a za plecami miał rożne sklepy, między innymi sklep z popcornem. Można było tam kupić popcorny we wszystkich smakach świata, czysty koszmar. 
Okolica śmierdziała zwietrzałym, rozgrzanym masłem i całe szczęście, że Ocean był blisko to zawsze usadzaliśmy się od zawietrznej.

Koleżanki filmik dostały, po czym jedna natychmiast odpisała, że super i rewelacja bo ona kocha ten sklep z popcornem, zdaje się, że część muzyczna jej umknęła.

I tak zaczynamy drugi rok naszego pobytu w Stanach. Ogólnie jestem nastawiona pozytywnie, tylko, że oni już od jakiegoś czasu zaczęli wystawiać w sklepach dekoracje halloweenowe i to mnie trochę przeraża. 



2 komentarze:

  1. znowu bardzo ciekawy i "poznawczy" post ... trochę śmieszny trochę straszny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaaak, teraz do grudnia muszę chodzić po sklepach z zamkniętymi oczami👻👻

      Usuń