piątek, 31 sierpnia 2018

Zajęcia dodatkowe, czyli będę truć (bardzo)

W serialu „Wojna domowa”, (oczywiście jednym z moich najukochańszych), pada stwierdzenie wypowiadane przez zdegustowanego nastolatka: „będzie truć”. 
Obawiam się, że tym razem ja tak trochę poprzynudzam.

Jak byłam nieletnim dziecięciem, nikt się specjalnie nie interesował czymś takim jak zajęcia dodatkowe. Oczywiście rodzice wysyłali swoje utalentowane dzieci do szkół muzycznych czy baletowych, ale głównie wszyscy starali się po prostu żyć. 

Co w poprzednim ustroju łatwe, mówiąc kolokwialnie nie było. Zwłaszcza, że tak podstawowa czynność jak zakupy, zajmowała godziny lub dni, a często kończyła się porażką bo towar się kończył, a nowego jeszcze „nie rzucili”.

Z drugiej strony jakoś nie kojarzę, żeby dzieci specjalnie cierpiały z tego powodu. 
Zabawy podwórkowe kwitły, dzieciaki rozwijały się zarówno na polu fizycznym jak i duchowym. 
Jak się ganiało po dworze i grało w gumę czy klasy to otyłość nam nie groziła, a wyobraźnia zastępowała wszystkie gry, konsole itd.

Co prawda szkoda, że nie nauczyłam się żadnego języka obcego w podstawówce, (oczywiscie oprócz rosyjskiego) i zabawki były mocno siermiężne, ale nie zamieniłabym mojego dzieciństwa na żadne inne.

Z tych ciężkich politycznie i ekonomicznie czasów, została mi wielka sympatia do ślicznych pluszaków i trzeźwe (mam nadzieję), spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. 

Nic tak nie uczy życia jak możliwość obserwacji i uczestniczenia w wielkich zmianach. Co prawda lekko przygnębiający pomału staje się fakt, że słabo, ale pamiętam stan wojenny i upadek muru berlińskiego, ale nie ma nic za darmo. 

Jak wszystko się w Polsce pozmieniało, w naszym życiu razem z wolnością, demokracją i znaczącą poprawą jakości życia, (przynajmniej u niektórych), pojawiła się ambicja. Powiedziałabym, że pisana z dużej litery. Zaczęła się przejawiać wszędzie i niestety dzieci też nią oberwały.

Zaczęło się od szkół prywatnych, rankingów, pędu, żeby dzieci nauczyć jak najwięcej i jak najszybciej, bo będzie im lepiej w życiu, tylko nikt się nie zastanowił, że chwilowo może być im gorzej. 

W rezultacie przedszkolaki mają warsztaty z kreatywnego myślenia, o językach obcych, karate, judo, balecie i całej reszcie zajęć nie wspominając. 
Obiektywnie mówiąc zdobywają wiedzę, o której moje pokolenie mogło tylko pomarzyć, (chociaż szczerze w to wątpię, że ktoś chciał się tak zajeżdżać będąc dzieckiem).

Już w Polsce ciężko sapałam jak patrzyłam na tak zwane zajęcia dodatkowe. 
Jestem w tym temacie konkretna do bólu. Takie zajęcia powinny być tylko dla dzieci, które są naprawdę utalentowane i dodatkowo chcą te talenty rozwijać, albo sprawia im to autentyczną radość i talent w tym wypadku nie ma specjalnego znaczenia. 
Sytuacja, kiedy talent jest minimalny, a spełniają się tylko rodzice jest dla mnie nie do przyjęcia.

Tymczasem, żebym nie myślała, że teraz będzie łatwo, nudno i przyjemnie, zostałam postawiona w sytuacji, kiedy jedno dziecko kompletnie mnie zaskoczyło, a drugie mocno ucierpiało z powodu braku możliwości.

Najpierw junior wybrał sobie zajęcia dodatkowe. Musieliśmy w związku z tym bladym świtem rejestrować go i wnosić opłaty, bo chętnych było tylu, że wiadomo było, że jak się nie zmobilizujemy  to nie będzie już wolnych miejsc. 

Bardzo ucieszyło mnie dobrowolne (podkreślam), nastawienie potomka do poszerzania horyzontów, w konsternację wprawił raczej wybór. 

Oczekiwałam koszmarnych gier komputerowych, ewentualnie piłki, (już widziałam oczami wyobraźni wszystkie urazy, ale postanowiłam cierpieć w milczeniu), a mój syn tymczasem zdecydował się na ogrodnictwo, naukę gotowania i już bardziej przewidywalne lekcje kodowania komputerowego, (cokolwiek to jest). 

Czas pokaże, co mu się spodoba, zawsze będzie mógł dokonać zmian, a może wcześniej mi coś ugotuje (trzeba mieć nadzieję). 
W ostateczności skopie ogródek, skosi trawnik i wpędzi w nerwicę meksykanskich ogrodników..

I o ile z juniorem sprawa przebiegła względnie bezboleśnie, o tyle z córką przyjdzie nam chyba kogoś pozwać (to taka amerykańska forma przywalenia w łeb), tylko bardziej i dłużej boli.

To jest ta sytuacja kiedy dzieciak ma talent, ochotę, a nie ma możliwości bo otaczają go debile. To tak skrótowo, a dokładniej to córka, która od dziecka przejawiała różne talenty plastyczne, nie może dobić się do tego rodzaju zajęć dodatkowych w szkole.

Zaczęło się od tego, że ułożyli jej plan lekcji w sposób, który utwierdził mnie w przekonaniu, że tym krajem rządzą w najlepszym razie niedouczone cymbały, a w najgorszym analfabeci. 

Tak się starali, że okazało się, że ma 13 okienek. Zreflektowali się i dołożyli jej wymarzone zajęcia dodatkowe, szkoda tylko, że nie z rysunku czy malarstwa tylko mody. 
Udało się geniuszom zmniejszyć liczbę okienek do 7, pewnie powinniśmy się wzruszyć, zamiast tego spłodziliśmy z mężem e-mail do doradcy naukowego, bo wiadomo, „ nie ma kopii, nie ma sprawy”.

Uświadomiliśmy panią, że jak chce się zajmować modą to nic nie stoi na przeszkodzie, ale niech nie zmusza do tego naszej córki, bo ona od zeszłego roku miała mieć zajęcia zupełnie innego rodzaju ze względu na przejawiany talent. 
Na całe szczęście pisaliśmy razem, bo jak pisałabym sama, to teraz pozywaliby nas.

Pani obrażona totalnie naszą niewdzięczną postawą, obiecała pomyśleć i spróbować coś zmienić - sugeruję pracę.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz