sobota, 31 marca 2018

Latające jajka, czyli amerykańska Wielkanoc

Śniegi, mam nadzieję odeszły na dobre, a przygotowania do Świąt ruszyły pełną parą. 


Po doświadczeniach bożonarodzeniowych byliśmy już trochę zaprawieni w bojach.

Podeszliśmy do tematu optymistycznie i z dużym zaangażowaniem, uważając, że skoro daliśmy  radę z choinką na pilota, poradzimy sobie z jajkami, nawet jeżeli trzeba będzie na nie polować (amerykańska tradycja).


Zaczynając od podstaw, rozpoczęliśmy standardowy galop po sklepach, zakupy wersja lux, czyli zdecydowanie za dużo wszystkiego. 

Co ciekawe, tutaj Święta to praktycznie tylko Niedziela (nikt za nikim z wiadrem w poniedziałek nie lata), a ludzie i tak dokładnie tak samo panikują jak w Polsce, ogołacając sklepy masowo.

Mąż błyskając dziko okiem rozpoczął szturm na dział tzw. mięsny. Niczym jaskiniowiec, dumny jak paw, wręcz promieniując testosteronem przywlókł mi mięsiwo. Schab konkretnie, oczekując upieczenia tegoż, oraz stworzenia smalczyku, który jest bardzo pożądanym efektem ubocznym procesu tworzenia (przynajmniej u mnie).

Schab na całe szczęście okazał się schabem, chociaż kształt nie odpowiadał polskim normom, smak na szczęście spełnił pokładane w nim oczekiwania, a smalczyk wykazał się przyzwoitością i ściął się do odpowiedniej konsystencji.

Po sukcesie ze smalczykiem poczułam przypływ kreatywności kulinarnej i rozpoczęłam dalsze eksperymenty z mięsem. 
W celach degustacyjnych wykorzystałam małżonka, który trochę za bardzo się przyłożył i część mięs rozpłynęła się błyskawicznie w apetycznym zapachu. Za to aż przyjemnie było popatrzeć jak się cieszył.

Po upchnięciu mięs do lodówki, która jak na amerykańskie warunki jest niestety raczej mała, mąż stanął przed nią i parafrazując jedną z naszych ulubionych reklam telewizyjnych, grobowym głosem stwierdził: "Ten moment, kiedy jesteś gotowy na przyjęcie gości, ale twoja lodówka nie jest !"

W celu uniknięcia stresu nabyliśmy odpowiednio wcześniej baranka cukrowego (made in Poland oczywiście), zagroziłam rodzinie, że jak spróbują go pooblizywać przed święceniem to wyciągnę konsekwencje, a zemsta będzie straszliwa. 

Jak wiadomo Matki Polki w obłędzie przedświątecznym (zwłaszcza na obczyźnie),  mogą być groźne dla otoczenia, w związku z czym baranek ocalał, inna sprawa, że pewnie na krótko.

Następnie skupiliśmy  się na zakupie koszyczka i tu nie da się ukryć ociupinkę odeszliśmy od tradycji, zakupiliśmy bowiem śliczny koszyczek ze Snoopim. Piesek ma uszka króliczka (surrealistyczne ale słodkie), więc odnajduje się prawidłowo w temacie świątecznym, co prawda jak się go naciśnie to gra, ale Amerykanie tak mają, lubią efekty akustyczne, całe szczęście, że nie świeci.

Po choince, która praktycznie po odpakowaniu, była gotowa, świeciła się w dwóch wersjach i miała pilota do lampek, grający koszyczek wydawał nam się już małym pikusiem.

Prawdziwym wyzwaniem okazały się natomiast jajka. Najpierw mój  syn zdecydował się uszczęśliwić rodziców i przyrządził nam omleto-jajecznicę. Wzruszenie nas ścisnęło i uścisk pozostał nawet wtedy kiedy się okazało, że podczas procesu produkcyjnego dziecko zużyło wszystkie jajka.

W związku z tym zakupilismy jajka w ilości podwójnej (to tak à propos szału zakupowego) i rozpoczęłam przygotowania święconki. Wstawiłam gar jajek i zajęłam się ogólną organizacją. 

W pewnym momencie usłyszałam huk, zastanowiło mnie to przez chwilę, ale w pędzie zignorowałam ostrzeżenia akustyczne. Gdy po chwili rozległ się następny huk, z rozrzewnieniem wróciłam myślami do czasów studenckich, gdzie w kuchni w akademiku często było słychać takie odgłosy jak eksplodowały jajka, które nagminnie ktoś zostawiał na gazie. 

W tym momencie zaczęło we mnie kiełkować nieśmiałe podejrzenie, że to ja jestem sprawczynią tych huków. A kiedy moje potomstwo zaczęło wołać mnie na pomoc bo jajka strzelały w kuchni zyskałam pewność. Wszyscy radośnie stwierdzili, że to może być początek naszej, nowej rodzinnej tradycji, takie jajkowe fajerwerki. 

Starając się zachować godność, nadwerężoną ociupinkę przez latające w powietrzu proteiny, spokojnie ugotowałam następną porcję jajek, dziękując sobie w duchu za szał świątecznych zakupów.

Pognaliśmy do kościoła poświęcić jajka. Grający koszyk prezentował się bardzo atrakcyjnie, szczęśliwie udało nam się powstrzymać dzieci przed włączeniem muzyczki przed obliczem księdza.

Wzruszyłam się patrząc na ludzi z koszykami, siła tradycji wyniesionej z domu jest niesamowita. Większość to były standardowe koszyki, aczkolwiek zdarzały się święconki w stylu amerykańskim. 
Amerykański koszyk wyglada tak samo jak polski, ale jest olbrzymi, to coś tak jak z samochodami. 
Jajka dotrwały, zostaliśmy zlani swięconą wodą, atmosfera, nawet tak daleko od kraju była odpowiednio świąteczna, wróciliśmy do domu żeby oficjalnie zacząć Wielkanoc.




I tylko rzeżuchy brak !





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz