czwartek, 15 marca 2018

Prawo serii, czyli tsunami i szczur

To, że nieszczęścia chodzą stadami wszyscy wiedzą, ciekawe co prawda dlaczego nikt nie mówi o prawie serii, kiedy spadają na niego same przyjemne rzeczy, ale widocznie taka już ludzka natura.

Nasz, prywatny ciąg zdarzeń nie był może długi, ale za to obfitujący w bardzo rozrywkowe momenty.

Zaczęło się niewinnie od piecyka. Właśnie szykowaliśmy się do rewizyty (prawie jak w 40-latku), co prawda w turbanie jak Madzia Karwowska nie latałam, ale mieliśmy bardzo ambitne plany kulinarne. 

Niespodziewanie piecyk padł, część palników gazowych też, ale jakoś udało nam się coś tam przypichcić i zachować  honor rodziny.
Humory wszystkim dopisywały, w kominku płonął ogień i było bardzo miło.

Po weekendzie trzeba było jednak zmierzyć się z problemem, można powiedzieć palącym. Gotować i piec trzeba, przynajmniej od czasu do czasu.

Przytomnie wezwaliśmy fachowca, nie próbując naprawić kuchenki samodzielnie. Po upływie 3 dni, co jak na warunki amerykańskie jest szybkością prawie ponaddźwiękową, pojawił się miły, mały facecik z bródką. W uśmiechach rozpoczął proces określania uszkodzeń, tudzież naprawiania takowych. 

Siedziałam w pokoju obok kuchni nie chcąc pana stresować. Pan jak stracił mnie z widoku wyluzował się i zaczął działać. Po pewnym czasie usłyszałam jak biedak zaczyna jęczeć, stękać, następnie zaczął do siebie mowić i na końcu modlić. Modlitwa niewątpliwie szczera i rozpaczliwa nie przyniosła odpowiedzi, fachowiec zdecydował się zasięgnąć opinii bezpośrednio u szefostwa. W efekcie następną godzinę spędził rozmawiając przez telefon. 

Udało mu się tymczasowo naprawić piecyk, uszczęśliwił mnie za to informacją, że trzeba zamówić części zamienne i je wymienić, w związku z tym pojawi się w przyszłym tygodniu dokończyć naprawę. 

Odniosłam się ze zrozumieniem do sytuacji, ale jak się okazało pan dopiero zaczął się rozkręcać. Zaproponował mi mianowicie rundkę do piwnicy, (gdzie wcześniej zakręcał gaz), żeby mi pokazać coś niepokojącego. Obrzuciłam facecika spojrzeniem od stop do głów, niepokojący się nie wydawał, zaryzykowałam. 

Zeszliśmy do piwnicy, pan otworzył ukryty panel koło zaworów gazowych i.....zabrakło mi słów. Wszystko tonęło w wodzie, mało tego woda lała się skądś z góry z hukiem, to nie było delikatne ciurkanie tylko silny strumien. Co dziwne ta woda gdzieś wsiąkała, bo nie wypływała z tego zakamuflowanego pomieszczenia, pełnego rur. 

Pan gazownik grzecznie się pożegnał, a ja zostałam z małym tsunami sama. Po otrząśnięcia się z pierwszego szoku zadzwoniłam do Fachowca Plenipotenta, piszę z dużej litery bo facio po pierwsze jest teoretycznie odpowiedzialny za naprawy w naszym domu, po drugie nie ma żadnych problemów z poczuciem własnej wartości i wreszcie po trzecie szczerze mnie nie znosi. Unikamy siebie jak możemy, niestety nie zawsze możemy. 

Zadzwoniłam i krótko bez krygowania poinformowałam, że woda zalewa dom, lubię wnieść trochę dramatyzmu w życie naszego Fachowca. 
Po godzinie pojawiło się dwóch panów, których znałam już niestety z poprzednich napraw, w związku z tym nie miałam wielkich nadziei. 

Fachowcy najpierw przytomnie zakręcili wodę, a potem niepokojąco zaczęli przypominać pana od piecyka. Różnica polegała na tym, że ponieważ było ich dwóch mogli rozmawiać ze sobą, jęczeli i modlili się też wspólnie. Po pewnym czasie zaczęli dzwonić do Plenipotenta błagając go, żeby kogoś przysłał. 
Ich szef pozostał niewzruszony, chłopaki cieżko się napracowały, ale po paru godzinach o cudzie, woda przestała lecieć. 

Zaczęłam nieśmiało żywic nadzieję na szczęśliwe zakończenie, w tym samym momencie okazało się, ku olbrzymiej ekscytacji mojego syna, że w wodzie pływa szczur (martwy). Tajemnicą pozostawał fakt, czy biedny gryzoń przegryzł coś i się utopił z powodu wyrzutów sumienia, czy tsunami zaskoczyło go niespodziewanie. Panowie dość niejasno tłumaczyli co się stało, kazali dzwonić do Plenipotenta i dali nogę. 

Pocieszyłam się myślą, że woda póki co jest, dom nie odpłynął, ściągniemy właściciela niech osusza, będzie dobrze, co prawda ma padać śnieg, ale idzie wiosna, damy radę.

W tym momencie zapracowany mąż wrócił do domu, należy zauważyć, że wykazał się prawdziwym hartem ducha i nie prysnął do Meksyku. Nie poddał się wizji powodzi, atakujących gryzoni, tudzież porażającego rachunku za części do piecyka. 
Jak wiadomo "twardym trzeba być, nie miętkim". Mój bohater !

Po omówieniu wszystkich ciekawych momentów dnia, mocno wymięci klapnęliśmy na fotelach. W tym momencie przyszedł do nas syn i podgryzając kabanoska zapytał, cytuję: " To co robimy z tym szczurem ?"

W tym momencie chyba mój szanowny małżonek zaczął jednak głęboko żałować powrotu do domu. Spojrzeliśmy na siebie, po długiej chwili ciszy mój mężczyzna (ten większy), westchnął i poszedł do piwnicy.

I tu właściwie mogłabym skończyć moją dramatyczną opowieść i zostawić wszystkich w niepewności, ale ja lubię konkretne zakończenia.

Okazało się, że geniusze faktycznie zostawili gryzonia smętnie pływającego w resztce wody, małym pocieszeniem było to, że po wyciągnięciu wyszło na jaw, że to jest mysz.


I to gryzoń i to, ale jak wiemy myszy mają zdecydowanie lepszy PR.

3 komentarze:

  1. Ty to masz przygody (he, he :-) )!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale historia :) A czemu nie pałacie do siebie miłością z Fachowcem Plenipotentem? :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Od początku mnie nie polubił. Jak sie wprowadzaliśmy to on był odpowiedzialny za wszystkie naprawy. Trwało to koszmarnie długo. A po za tym to taki typ macho i nie mógł znieść, ze baba ma wymagania.😉😘😚

    OdpowiedzUsuń