środa, 14 marca 2018

Upojna lektura, czyli korespondencja szkolna

Ostatnio dostaję bardzo ciekawe listy ze szkół moich dzieci. Gdybym nie była Polką, pełną "ułańskiej fantazji" i hartu ducha prawdopodobnie trzęsłabym się ze strachu i złości, za to zdarza mi się trząść ze zdumienia i na całe szczęście często ze śmiechu.

Przede wszystkim emaili ze szkół przychodzi mnóstwo, w zalewie informacji trzeba się naprawdę postarać, żeby nie przeoczyć czegoś ważnego.


Zacznę od tematu nieobecności w szkole. Nie wiem dlaczego, ale jest to niesamowicie ważne według amerykańskiego systemu edukacji. Dzieci nie mogą opuszczać zajęć i koniec. Oficjalnie bez papierka mogą opuścić dosłownie kilka dni, a potem już tylko na podstawie oficjalnych zaświadczeń lekarskich, nie ma przeproś. W teorii ma to sens, ale w praktyce często zahacza o absurd. 

Po pierwsze dzieci zdecydowanie za szybko wracają po chorobie do szkoły. Zarówno lekarze jak i rodzice mają na ten temat zupełnie inne zdanie niż w Polsce. 
Powiem brutalnie, że nic dziwnego, że mają w związku z tym problemy zdrowotne, oraz zdecydowanie za dużą śmiertelność wsród dzieci.

Wspominałam już o tym wcześniej, na grypę umarło w Stanach jak do tej pory ponad 60 dzieci, o dorosłych nie wspominają, ale twierdzą, że też jest dużo przypadków śmiertelnych. 
Dla porównania, z tego co wiem w Polsce umarły jak do tej pory na grypę 4 osoby (tylko dorosłe).

Jak powiedziałam, że miałam grypę, a nawet z komplikacjami, wszyscy na mnie tutaj patrzyli jakbym przeżyła co najmniej trzęsienie ziemi, albo dwa.
To prawda, że było cieżko, ale zdecydowanie nie wybierałam się na tamten świat.

To są te chwile, kiedy bez względu na wszystko zachwycam się polską służbą zdrowia. Hip, hip hurrraaa !

Wracając do szkoły, jak taki delikwent zaczyna opuszczać zajęcia i nie mowię tu o tygodniach tylko dniach, szkoła zaczyna wysyłać listy i emaile do wyrodnych, totalnie nieodpowiedzialnych rodziców. 

Taki dzieciak (w liceum), może bowiem stracić punkty, które są niesamowicie istotne, wpływają na oceny, egzaminy, potencjalne studia, karierę zawodową i najwyraźniej na zachowanie równowagi we wszechświecie. Pod tym względem w szkołach polskich jak dla mnie ma to więcej sensu, jak kogoś nie ma to potem zalicza materiał i jak to mówią Panowie z Kabaretu Smile: "Nie było tematu".

Tutaj temat trwa i trwa i zatruwa człowiekowi życie. 

To samo jest w podstawówce, chociaż tutaj dla odmiany nie ma straty punktów, ale są wyrzuty (nie po mordzie, ale sumienia). Emaile są pisane wielkimi literami, na czerwono, całe szczęście, że nie wspominają o studiach, ale i tak człowiek zaczyna mieć obawy, że przez niego dzieciak zostanie analfabetą.

A jakby ktoś przeczytał taki list to pomyślałby, że dziecko opuściło bez powodu miesiąc, a nie słownie jeden dzień, bo miało na przykład biegunkę. Trochę cieżko byłoby lecieć z tą biegunką do lekarza. 


Żeby nie było, jestem normalna, jak coś się dzieje poważnego trzeba biegać do lekarza, ale może z zachowaniem ociupinki zdrowego rozsądku. Osobiście myślę, że to wszystko bierze się stąd, że nikt tu nie uważa, że zwykli ludzie są w stanie myśleć samodzielnie. Nie mają podstawowej wiedzy medycznej, nie to co my Polacy, którzy z kolei przesadzamy z tą wiedzą i często leczymy się sami i wiemy wszystko lepiej niż specjaliści.

Podobnie interesujące są listy o postępach w nauce. W liceum, podobnie jak w Polsce prawie wszystko jest dostępne w formie elektronicznej, ale zdarzają się na szczęście rzadko, listy (w formie papierowej) i wtedy naprawdę nie wiadomo o co im chodzi.

Jeszcze lepsze są listy z podstawówki, czasami można się nieźle zdziwić. Na przykład ostatnio dostaliśmy list, że nasz syn miał super ważny test z matematyki (wyniki w załączeniu). Za cholerę nie wiemy jak zinterpretować załączone dane. Pocieszające jest, że zdał, bo to napisali na początku, na ile będę musiała się zapytać. Sam czar i urok.


Na duchu podniósł mnie fakt, że nasi sąsiedzi, którzy rownież mają dzieciaki w podstawówce, też nie wiedzą na ile ich dzieci zdały, (zawsze to w stadzie raźniej).

Chyba najbardziej zaskoczył mnie, jak do tej pory e-mail zapraszający na bal karnawałowy w podstawówce. To był wręcz wodospad e-maili. Kilkanaście zaproszeń informacji itd. 

Na końcu okazało się, że cała impreza będzie trwała godzinę. Wzięliśmy to dzielnie na klatę, ale już całkiem rozłożyła nas informacja, że w balu będzie uczestniczyć tylko określona liczba dzieci, na zasadzie "kto pierwszy".

I tu muszę przyznać, potrzebowałam chwili żeby zaakceptować fakty. Uczestniczyłam już w wielu  takich balach jako doświadczona Matka Polka, ale nigdy nie spotkałam się z takimi ograniczeniami. 
Ale cóż co kraj to obyczaj.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz