poniedziałek, 2 grudnia 2019

Mikołaju przybywaj, czyli co mi w duszy świeci

Dzielnie wytrzymałam do końca listopada i rozpoczęłam proces dekorowania krzaczków, drzew i domu setkami kolorowych lampek.
W Polsce uwielbiałam ubierać choinkę, zajmowało mi to często cały dzień. 
Co roku musiałam kupować lampki, bo zawsze mi było za mało, a moja kolekcja bombek i dekoracji jest jedyna w swoim rodzaju. Moja, polska choinka opowiadała historie i relaksowała lepiej niż grzane wino.
Wszystkie te ozdoby wraz z choinką zostały w kraju, w związku z tym w Ameryce postaraliśmy się o nową.

Nasza, amerykańska choinka, jest piękna i mój mąż ją uwielbia, ja ją akceptuję i traktuję jak dodatkowe, nastrojowe źródło światła. Wszystko pięknie, ale emocje już nie te.
W związku z czym, żeby nie płakać rzewnie w Święta, musiałam znaleźć sobie uczuciowy substytut.
I teraz, z frontem naszego domu, tudzież okoliczną florą robię to samo co z moją, ukochana choinką, czyli wpadam w amok i szał twórczy, a ilość kolorowych lampek można liczyć w tysiącach.

Zaczyna się niewinnie od zachwytów dekoracjami świątecznymi w sklepach, a potem leci lawinowo.
Obsesyjnie dokupuję lampki, mąż siwieje w desperacji jak to wszystko poźniej połączyć, za to efekt daje mi takiego samego, pozytywnie emocjonalnego kopa jak polska choinka.
Jedyny problem polega na tym, że o ile choinkę ubiera się na ogół w przyjemnych, domowych warunkach, to zewnętrzne dekorowanie wymaga samozaparcia, ogromnej desperacji i ułańskiej fantazji na sterydach.
Zawsze jest zimno, a jak świeci słońce to jest owszem przyjemnie, ale jednocześnie nie widać jak się rozkłada światełka i trzeba wszystko robić na czuja.
Co jest tylko dodatkowym utrudnieniem, bo jak się nie ma kilku przyjemnie umięśnionych facetów z drabinami, ewentualnie małym dźwigiem, to się stoi na krześle jak ofiara losu z czerwonym nosem, zarzuca lampki jak sieci i doprowadza sąsiadów do nerwowych spacerów.

Po zakończeniu procesu dekoracyjnego zapada zmrok, lampki świecą, atmosfera robi się magiczna, a ja łykam ibuprofen bo nie mogę się ruszać i rutinoscorbin bo a nuż złapie mnie jakaś podstępna grypa, nos pomału odzyskuje swój normalny kolor.
Tak mniej więcej wygląda cały proces, ale zawsze są jakieś atrakcje dodatkowe.

W tym roku, okazało się, że część kompletów do siebie nie pasuje, (dziwne, że rok temu jakoś pasowały), szkoda tylko, że brutalna prawda wyszła na jaw jak już obwiązaliśmy z mężem wielkie drzewo i nie mogliśmy je do niczego podłączyć.
Mężuś zdezerterował, a ja przerzuciłam się na krzaczki zbierając siły do dalszej walki. Jak już trochę poczarowałam i z kłujących pioruńsko chaszczy zrobiły się świecące cuda, wróciłam do drzewa. 
Dwie godziny i cztery dodatkowe komplety lampek poźniej udało mi się podpiąć drzewo do sieci.
W pewnym momencie stanęłam obwiązana kilkoma kompletami i zaczęłam świecić, (zewnętrznie), aczkolwiek z radości sama również zaczęłam produkować radosne błyski.

W tym samym czasie moja córka kontynuując tradycję, jak zwykle wywiesiła się malowniczo z ubikacji i walnęła lampki nad drzwiami, a ja walczyłam dalej.
Pomarańczowy duch, dostał czopek z czerwonych lampek do środka, w nadziei, że zacznie przypominać krasnoludka, dorobił się kokardy i renifera.

No i jest jeszcze historia z jednorożcem i muszę przyznać, że przez dłuższą chwilę zastanawiałam się czy ją opisać, bo obawiam się, że teraz już nikt nie będzie mnie traktował poważnie.
Mój jednorożec, który ratuje mnie dzielnie przed okropnościami halloweenowymi, poprawia nastrój i ogólnie pięknie wygląda uległ dwóm poważnym kontuzjom. 
Ten ostatni Halloween zdecydowanie mu zaszkodził. Mogłam go reklamować, dostałabym pewnie nowego, albo jakieś odszkodowanie, ale nie mogłam się na to zdobyć. 
Nie wyrzuca się na śmietnik takiego szalonego, spełnionego marzenia.
Zamiast tego, uzbrojona w druty, opaski uciskowe, kleje rożnego rodzaju i córkę, moją podporę późnej starości, przeprowadziłam dwie operacje i jednorożec stanął na nogach, (dosłownie). 
Dodatkowo dostał komplet migoczących lampek, bo trochę przygasł, uszarpałam się jak dziki osioł, żeby je ładnie podpiąć, moje ręce wyglądały, jakbym stoczyła walkę z tygrysem w miniaturce, ale było warto, zalała mnie błogość.
Nie przewidziałam, że moja córka widząc mnie szarpiącą się z drutami i odnoszącą coraz ciekawsze obrażenia, zdecyduje się na akcję pod tytułem: "uszczęśliwienie biednej mamusi na emigracji" i wciągnie w intrygę tatusia.

Parę dni po szczęśliwej reanimacji jednorożca, moje dzieci podekscytowane, zawołały mnie na dół, gdzie od dłuższego czasu coś kombinowały, (nie ingerowałam, nie należy tłamsić indywidualności młodego pokolenia, przynajmniej od czasu do czasu). 
Miałam tylko nadzieję, że rezultaty nie bedą wymagały wielogodzinnego sprzątania, (nie wymagały).

Zeszłam na dół, przejęte pociechy otworzyły przede mną drzwi, przed domem stał mój jednorożec, a na przeciwko niego drugi identyczny, (wersja lekko ulepszona, kwiatek w pupie i trochę dodatkowego brokatu).
Dostałam go, bo nikt nie wiedział, czy uda mi się uratować pierwszego i teraz mam dwa, stoją, migoczą i wydzielają pozytywną energię.
Oczywiście się wzruszyłam, tak już mam, wzruszają mnie dowody miłości i jednorożce, a wypasione telefony, luksusowe samochody i futra nie.
Ja naprawdę jestem normalną, odpowiedzialną, konkretną do bólu kobietą, tylko czasami mi w duszy gra, (i świeci).

Mężowi udało się wszystko podłączyć, tylko raz musiał pędzić do sklepu po dodatkową złodziejkę, więc w tym roku cały proces przebiegł stosunkowo bezboleśnie.
Zrobiło się ciemno, odpaliłam lampki, powiem nieskromnie, co roku sama siebie zadziwiam.
Kolory wręcz zalały wszystko dookoła, nieciekawie wyglądające łyse krzaki zaczęły przypominać stado Kopciuszków już po interwencji Matki Chrzestnej.
Jest pięknie, można prawie dostrzec Ducha Obecnych Świąt Bożego Narodzenia. 
Może uda mi się przemycić pare dodatkowych kompletów lampek, bo okazało się, że jedna gałąź mi nie świeci.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz