sobota, 14 grudnia 2019

Studia, czyli druga odsłona edukacyjnego horroru dla rodziców

Po opisaniu w ostatnim poście matury, myślę, że nadszedł czas na przedstawienie ogólnej procedury składania podań na studia.
Jak byłam młodą studentką, składało się papiery na jedną, wybraną uczelnię, potem zdawało egzaminy, a w międzyczasie cała rodzina się gorąco modliła, żeby delikwent zdał, (zwłaszcza jeżeli chodziło o chłopców, bo widmo przymusowych kamaszy robiło swoje).
W Stanach można składać papiery na dowolną ilość uczelni, jedynym ograniczeniem są tutaj jak zwykle możliwości finansowe rodziców. 
Koszt złożenia jednego podania to 150 dolarów, które co łatwo przewidzieć są wątpliwą, bezzwrotną inwestycją.

Zanim jednak dzieciak zapędzi się w kompletowanie i składanie papierków, rozpoczyna wraz z rodzicami pielgrzymki do rożnych uczelni, gdzie podczas specjalnych otwartych dni, może sprawdzić, czy jego osobowość jest kompatybilna z miejscem.
Cały ten proces jak dla mnie nie ma za dużo sensu, zwłaszcza, że odległości, które trzeba pokonać, liczą się w setkach, a nawet tysiącach kilometrów i same takie wizyty są dość kosztowną rozrywką, nie wspominając o tym, że koszmarnie męczącą.

Nasza córka odwiedziła w sumie 5 uczelni, trzy z kolegą, jedną ze mną i z mężem i jedną z samym tatusiem.
Co było do przewidzenia, najbardziej spodobała jej się uczelnia pod granicą kanadyjską, tylko 600 km od domu. I jak ja jej będę dowozić wałówkę, jak się tam dostanie ?
Zaczynam prawie pomału przypominać Pawlaka, który się gorąco modlił, żeby jego wnuczka Ania zawaliła egzaminy i do domu "szczęśliwie powróciła", tylko że ja nie mam pół do obsiania.

Kierując się zdrowym, polskim rozsądkiem, zaproponowałam inne rozwiązanie. Zasugerowałam, żeby moje dziecko wysłało dokumenty wszędzie, gdzie jej serce dyktuje, a zwiedzać zaczniemy dopiero te, które ją przyjmą.
Lista dokumentów, które musi skompletować nieszczęsny absolwent jest dość długa. Oceny szkolne oczywiście, matura, specjalny dodatkowy egzamin z języka angielskiego w przypadku, gdy dzieciak nie urodził się w Stanach oraz rożne opinie, od doradcy naukowego i innych osób zarówno nauczycieli ze szkoły jak i osób spoza systemu.
Cały proces wymaga specjalnego stworzenia profilu dziecka, zalogowania się na odpowiedniej stronie, umieszczenia na niej wszystkich wymaganych załaczników, dokonania opłat i wreszcie tryumfalnego kliknięcia. 

Kliknąć jeszcze nie możemy, bo czekamy na wyniki matury, ale jak już się pojawią i wyślemy całą dokumentację w świat pozostanie nam czekać do marca.
Wtedy zaczynają przychodzić listy, znane z filmów, na które czekają przejęte nastolatki.
Co ciekawe w tych listach powinna się znaleźć nie tylko informacja o ewentualnym przyjęciu bądź nie, ale również wysokość przyznanego stypendium.

Jak już kiedyś wspominałam rodzajów stypendium jest kilka i tutaj też trzeba się namęczyć, żeby nie przeoczyć żadnej możliwości.
I prawie zapomniałam o najważniejszej rzeczy, czyli o ESEJU.
Jest to wypracowanie na 650 słów, które musi spłodzić przyszły student, żeby do siebie przekonać komisję rekrutacyjną.
Na początku myślałam, że to czysta formalność, byłam w błędzie, bardzo często od tego eseju zależy decyzja komisji. Mając dwóch podobnych studentów, wybierają tego, który błysnął bardziej talentem literackim.

Zaintrygowana zażyczyłam sobie przeczytać przykładowe eseje. Córka przyniosła trzy ze szkoły, z ciekawością pogrążyłam się w lekturze.
Pierwszy zaczął się od dokładnego opisu pogrzebu babci, wliczając w to ilość uderzeń łopaty, gdzieś w środku tego strasznego opisu zupełnie nie wiem dlaczego autorka wcisnęła kilka zdań jak ważna jest ekologia w życiu, a na koniec pojechała po całości, stwierdzając, że chce być onkologiem, bo babcia zmarła na raka.

Otrząsnęłam się z lekkiej traumy i zaczęłam czytać drugi esej. Tym razem również dziewczyna, opisywała jak podróżowała po całym świecie z rodzicami, poznając różne kraje i języki.
Temat wręcz wymarzony do opisania fascynującego świata i rożnych przygód, niestety autorce zabrakło polotu. Wypracowanie było koszmarnie nudne, ledwo dotrwałam do końca, słusznie się domyślając, że panienka chce studiować językoznawstwo.
Powodzenia, całe szczęście, że nie dziennikarstwo, bo wtedy nie wróżyłabym jej wielkiej kariery.

Ostatni esej mnie zaskoczył i nie ukrywam poruszył, w tym krótkim tekście udało mi się zobaczyć i polubić autora. Napisał go młody Koreańczyk. Opisywał swoją babcię, która gotowała co niedziela specjalne tradycyjne danie. Ponieważ zachorowała na Alzheimera, w pewnym momencie zapomniała o wielu rzeczach, między innymi przepis na niedzielny obiad. Pewnego dnia matka autora postanowiła zrobić danie, chociaż nie umiała, kupiła warzywa i zaczęła próbować. 
Znajomy zapach spowodował, że babcia na jedną chwilę przypomniała sobie kim jest i ugotowała po raz ostatni rodzinny posiłek, który stał się najcenniejszym wspomnieniem autora.
Chłopak zakończył swój esej słowami babci: "Jak umierają tygrysy zostaje po nich skóra, a jak umierają ludzie zostawiają po sobie swoje imię". 
W ten sposób chciał oddać jej cześć i nie dopuścić, żeby te słowa zostały zapomniane.
Najciekawsze było to, że nie było wiadomo kim ten dzieciak chce być. 
Kimkolwiek by chciał, gdyby to ode mnie zależało dostałby się na wymarzone studia z pełnym stypendium.

Także jeżeli ktoś myśli, że amerykańskie podania na studia mają być konkretnymi, formalnymi, zimnymi dokumentami to jest w olbrzymim błędzie.
Taki esej musi być oryginalny, wzruszajacy, poruszający, emocjonalny, niezwykle osobisty i zapadający w pamięć czytającego.
Opierając się na tych wytycznych córka spłodziła esej, który przeszedł pozytywnie kontrolę doradcy naukowego i został oficjalnie dołączony do innych dokumentów.

I tak to w skrócie wygląda, jak moją córkę przyjmą bez żadnego stypendium, to przyjdzie nam ją wysłać do Europy, a wtedy będę miała problemy nie tylko z dostarczaniem jej wałówki, ale rownież z regularnym kontaktem, o małej, niezapowiedzianej, matczynej kontroli nie wspominając.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz