wtorek, 17 grudnia 2019

Chińskie strugaczki, czyli kolorowe wspomnienia z dawnych lat

Wspomnienia mają zaskakującą moc ubarwiania przeszłości i to zarówno na korzyść jak i wręcz przeciwnie. Często okropne demony, które straszą nas latami, podczas konfrontacji okazują się małymi, zakompleksionymi stworzonkami, a piękne, olbrzymie, kolorowe wspomnienia po weryfikacji, tracą kolory, a wszystko jest dużo mniejsze i ogólnie zabiedzone.
Pocieszające, że nie zawsze się tak dzieje.
Są wspomnienia, które mają siłę tytanu i nic nie jest ich w stanie powalić.
W związku z tym postanowiłam powspominać tak ogólnie, a ponieważ znowu zbliżają się nasze, kolejne Święta Bożego Narodzenia na emigracji, w ramach ogarniającej mnie nostalgii, tym razem zanurzę się w atmosferze trochę z innej strony.

Podobno Święta organizuje się głównie dla dzieci, tak przynajmniej uważa dużo osób. Biorąc pod uwagę, że moje dzieciństwo przypadło na szalejący socjalizm, nie było szans, żeby jedno mogło istnieć bez drugiego i co ciekawe efekty były zawsze magiczne. 
Aczkolwiek podejrzewam, że bardziej dla mnie, a zdecydowanie mniej dla mojej umęczonej Mamy i obu Babć.

Dzieciństwo w czasach komuny, przez wiele osób nazywane "czasami słusznie minionymi", jak wszystko w życiu miało swoje blaski i cienie.
Sam fakt, że dzieciństwo na ogół wspomina się z lekkim rozrzewnieniem niewątpliwie wpływa na mój osąd.
Powiedzmy sobie szczerze, tak naprawdę przegwizdane to mieli nasi rodzice i dziadkowie. 
To oni musieli stać w kolejkach, walczyć o papier toaletowy, dawać w łapę, bo w tedy w Polsce "tylko ryby nie brały" i do tego wszystkiego budować ogniska domowe i nie zwariować.
Dzieciaki latały luzem w zupełnie niemarkowych butach i o dziwo świetnie sobie radziły bez telefonów przyrośniętych do rąk.
Nie było tej całej, zaawansowanej technologii, ale można było znaleźć przyjaciół. 
Listy szły koszmarne długo, ale jakoś wszystkim się chciało pisać.
Z drugiej strony wszystko było szaro-bure, ściany w urzędach, szkołach, szpitalach wywoływały depresję. Do dzisiaj pamiętam komunistyczne lamperie, (wyjaśnienie dla młodego pokolenia, połowa ściany pomalowana farbą olejną w celach ochronnych).
Myślę, że wszystkim oprócz wolności, bo to dotyczyło raczej zbuntowanej młodzieży i dorosłych, brakowało kolorów.

Każdy na swój sposób walczył z ich brakiem. Dorośli, na przykład starali się malować ściany, unikając wszechobecnej szarości.
Wtedy mało kto malował osobiście, zatrudniało się specjalistów i to była przygoda życia. 
Po takich akcjach ludzie mieli traumę na lata i niechęć do jakichkolwiek modernizacji.
Wyglądało to ciekawie, przychodziła ekipa jak z kabaretu, wnosiła upaćkane starymi farbami, drewniane drabiny, wiadra, wałki i mnóstwo innych niepotrzebnych rzeczy. 
Następnie majster głównodowodzący brał zaliczkę i znikał. Jak już przestał go męczyć kac wracał i jak się mało szczęście zabierał do pracy, jak nie, to remont się przeciągał w czasie o kilka kolejnych zaliczek.

Następnie zaczynały się negocjacje dotyczące kolorów, tudzież szlaczków, które wtedy cieszyły się wielką popularnością u tych nieszczęśników, których nie było stać na kupienie zagranicznych tapet w Pewexie.
Raz jeden artysta będąc na fali alkoholowej usiłował zrobić różowy kolor z niebieskiej farby. Jak się teraz zastanawiam to cud, że wtedy nikt nikogo nie zabił.
A to dopiero był początek, potem dzielni panowie zaczynali malować, średnio jedna trzecia farb lądowała na podłodze i meblach, zamiast na ścianach. Bardzo fajnie się to potem szorowało. Prawdopodobnie dlatego wtedy nie malowało się mieszkań tak często jak w obecnych czasach. W końcu ludzie wtedy też mieli ograniczone siły przerobowe.
Po paru tygodniach mieszkania w takich, ekstremalnych warunkach, niewątpliwie odchodziła wszystkim ochota na remonty.
A to były tylko ściany, jak się kładło płytki, to wszyscy się szykowali jak na wojnę. Pamietam, że mnie rodzicie zainstalowali u Dziadków, bo w kuchni przez dość długi okres czasu nie było nic oprócz wielkiej kupy piasku. Tak zdecydowanie nie było nudno.

Dzieci też miały swoje sposoby na komunistyczne rozumienie estetyki.
Oblepiało się zeszyty kolorowymi wycinkami z gazet, wszędzie królowały nalepki, które najpierw moczyło się w wodzie, potem przenosiło na okładkę, na przykład, suszyło i modliło, żeby nie odpadły za szybko.
Wyższą szkołą jazdy było dekorowanie bardziej artystyczne, (jak ktoś miał talent oczywiście). 
W tym celu szukało się ładnych obrazków, następnie podprowadzało z kuchni papier śniadaniowy, (bo był trochę przezroczysty), lub jak ktoś miał szczęście to papier stosowany do rozrysowaniu planów i obrysowywało ołówkiem takiego Kaczora Donalda na przykład, a potem, przez fioletową kalkę odbijało się go na pierwszej stronie zeszytu i kolorowało.
I żeby było jasne, o taki wizerunek do kopiowania Donalda czy Myszki Miki, to też trzeba się było nieźle nastarać, bo kolorowe książeczki Disneya były trudniejsze do zdobycia niż czekolada, (bez zachodniej waluty bez szans).

Dzieciaki w różnym wieku ratowały też trochę gazetki, Miś i Świerszczyk, (bez niegrzecznych myśli), dla maluchów, Świat Młodych dla nastolatków i kilka innych. W niektórych gazetach dla dorosłych, jacyś rozumiejący młodzież litościwi redaktorzy umieszczali plakaty. Tym właśnie sposobem kupowałam regularnie Dziennik Ludowy, bo raz w tygodniu pojawiał się tam plakat. Nigdy nie było wiadomo czyj, a następnie katowałam wszystkich dorosłych wieszając te plakaty, gdzie się dało.

I było jeszcze kino, a w nim nieśmiertelne słone paluszki, które lubię do tej pory. Repertuar filmowy był dość ograniczony, dodatkowo filmy zagraniczne przychodziły do Polski z małym poślizgiem około dwóch lat, co nie zmniejszało zupełnie radości z oglądania.
Kino i sklep papierniczy, (o tym za chwilę), były chyba jedynymi miejscami, gdzie dzieciaki dzielnie stały godzinami w kolejkach. 
Przed filmem była Kronika filmowa, twór obecnie na całe szczęście wymarły, który miał do spełnienia zadania propagandowe i przypominał wszystkim jak fajnie się żyje w komunizmie, gdyby ktoś zapomniał. 
Kiedyś usiłowałam wytłumaczyć mojej córce jak to wyglądało, ale się poddałam. W praktyce to było coś jak biało-czarny blok reklamowy, którego nikt nie chciał, a musiał oglądać.

Drugim miejscem, w którym regularnie spędzałam upojne godziny w kolejkach był "papiernik", jako obowiązkowej dziewczynce, zależało mi na zeszytach i całej reszcie asortymentu szkolnego. 
W takich kolejkach stały raczej mamy i dziewczyny, a chłopcy latali luzem po okolicy.
Podejrzewam, że ten typ zachowania nie uległ zmianie pomimo zmian ustrojowych.
I tutaj dochodzimy do produktu, który jako jeden z nielicznych był w komunie kolorowy, piękny i taki pozostał. 
Mowa tu o chińskich strugaczkach. Były wytwarzane z glinki i malowane ręcznie. 
Krasnoludki, pieski, kotki, kaczuszki itd, zero tandety, czar, urok i perfekcja. 
Owe cuda były rzucane od wielkiego dzwonu, mimo tych utrudnień przez lata dorobiłam się małej kolekcji, którą mam do tej pory.
Te strugaczki to była jedyna rzecz w moim domu, o której moje dzieci wiedziały, że nie wolno ich dotykać i o dziwo nigdy tego nie robiły. 
W dobie potopu chińskich produktów te temperówki są jedyną rzeczą, której nie udało mi się nigdzie znaleźć, a próbowałam, no bo właściwie kto powiedział, że nie mogę sobie odrobinę powiększyć swojej kolekcji ?
A ponieważ strugaczki stoją sobie od lat na widoku z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że faktycznie są tak piękne, jakimi widziałam je jako dziewczynka.

I po serii tych komunistyczno-łzawych wspomnień dochodzimy do Świąt Bożego Narodzenia.
To był chyba jedyny, taki moment w tamtych czasach, kiedy kolory były naprawdę widoczne.
Wszędzie w oknach świeciły choinki, polskie bombki zawsze były dziełami sztuki, a pod choinką leżały prezenty, chociaż papier był brzydszy niż ten obecnie stosowany do pakowania paczek na poczcie.
Jak olbrzymim wyzwaniem musiała być organizacja Świąt w tamtych czasach, kiedy zdobycie wszystkiego graniczyło z cudem.
A jednak to właśnie wspomnienia Świąt i atmosfery tamtej magii zostały we mnie do dzisiaj.
W tych szaro-burych, trochę siermiężnych czasach mojego dzieciństwa to były kolory domu i miłości.

Dla jasności, czy chciałabym, żeby tamte czasy wróciły ? Oczywiście, że nie. 
Czy chciałabym być znowu dzieckiem, albo nastolatką ? Za żadne skarby świata.
Czy sprawia mi przyjemność kupowanie zdecydowanie za dużo prezentów dla wszystkich, których kocham i lubię. Olbrzymią !

Ale na pewno chciałbym jeszcze raz otworzyć drzwi do dużego pokoju moich Dziadków, gdzie zawsze stała choinka, (żywa, piękna, pachnąca i obwieszona lampkami), i zobaczyć Babcię i Dziadka, opowiedzieć im jak potoczyło się moje życie, pośpiewać kolędy, zjeść lekko przypalonego makowca i napić się herbaty Earl Grey, którą nikt nie umiał parzyć tak jak mój Dziadek.
Wszystkie tę obłędne dekoracje, oświetlenia, piękne prezenty, niewątpliwie uatrakcyjniają Święta, ale prawdziwa magia była i zawsze będzie płynęła tylko z miłości, bo bez niej to wszystko nie ma żadnego sensu.

8 komentarzy:

  1. Czar lat dziecinnych i młodzieńczych - zawsze działa

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja cały czas wspominam chińskie (a jakże - wtedy był to synonim super jakości) gumki i piórniki. I ten ich specyficzny, ale bardzo przyjemny zapach. Nie do kupienia obecnie :(.
    Sentyment do sklepów papierniczych pozostał mi nadal. Stale przynoszę stamtąd kolorowe pierdoły (nie bardo mi do czegokolwiek potrzebne :)) - taka pozostałość z dzieciństwa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tez miałam te piórniki, były takie ładne, ale pewnie według dzisiejszych standardów niepraktyczne, a gumki trzymałam w zamkniętym pudełku, żeby mi ten zapach za szybko nie znikl❤️

    OdpowiedzUsuń
  4. podeślij zdjęcie swojej temperówkowej kolekcji :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Została w domu, w Polsce😍

    OdpowiedzUsuń
  6. aha ... no to przy najbliższej okazji :)
    A tak w ogóle - zainspirowana postem - kupiłam na Allegro chińskie gumki pachnące :). Mam nadzieję, że są identyczne, jak te sprzed lat. Dam znać jak przyjdą (jedna będzie dla Ciebie !) :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzieki😍❤️To sobie razem powspominamy zapachy z dzieciństwa😘ja z ciekawości zaczęłam szukać strugaczek. Coś tam mi się udało znaleźć, ale szału nie ma. Pochodzą z Szanghaju.

    OdpowiedzUsuń